Ośrodek Myśli Psychoanalitycznej
Instytut Filozofii i Socjologii PAN

Pochwała ryzyka

Głośna książka zmarłej przedwcześnie francuskiej psychoanalityczki Anne Dufourmantelle ukaże się pod koniec listopada nakładem Wydawnictwa Scholar w przekładzie Barbary Brzezickiej. Ośrodek Myśli Psychoanalitycznej jest patronem polskiego wydania tej książki. Tutaj prezentujemy trzy fragmenty.

///

Życie jest ryzykiem bezrefleksyjnie podejmowanym przez nas – żyjących.

Ryzyko jest znakiem naszych czasów: wyliczanie prawdopodobieństwa, sondaże, scenariusze krachów giełdowych, testy psychologiczne, przewidywanie katastrof naturalnych, sztaby kryzysowe, monitoring… Dotyczy to już wszystkich wymiarów dyskursów politycznych i etycznych. Normą stała się zasada przezorności. Niezależnie od tego, czy mowa o ludzkim życiu, wypadkach czy terroryzmie, jest ona niczym kursor, który przesuwamy w zależności od zbiorowych mobilizacji czy gospodarczych interesów. Przezorność pozostaje jednak niekwestionowaną wartością.

Risquer sa vie – ryzykować, czy też narażać życie – to jedna z piękniejszych rzeczy, jakie możemy powiedzieć. Czy musi oznaczać zetknięcie ze śmiercią – i przeżycie? Czy może w samym życiu skrywa się mechanizm lub też muzyka, która sama z siebie potrafi przenieść nasze istnienie na tę linię frontu, którą nazywamy pragnieniem? Bowiem ryzyko – nie określajmy jeszcze jego przedmiotu – otwiera przestrzeń nieznanego. W jaki sposób możemy, jako żyjący, pomyśleć o nim, wychodząc od życia, a nie od śmierci? To ryzyko, w momencie decyzji, kwestionuje nasz intymny stosunek do czasu. Jest walką, w której nie będziemy znali przeciwnika, pragnieniem, którego nie poznamy, miłością, której twarzy nie zobaczymy, czystym wydarzeniem.

Jak tu się nie zastanawiać nad tym, czym staje się kultura, która nie potrafi już myśleć o ryzyku, nie robiąc z niego bohaterskiego czynu, czystego szaleństwa lub zaburzenia? A co jeśli ryzyko wyznacza terytorium, zanim jeszcze dokona się czyn, zakłada pewien sposób bycia w świecie, tworzy pewną linię horyzontu… Być może ryzykować życie to po pierwsze – nie umierać. Nie umierać za życia, poprzez wszystkie formy rezygnacji, białej depresji, poświęcenia. Ryzykowanie życia w decydujących momentach naszego istnienia jest aktem, który nas prześciga, bowiem wychodzi od wiedzy, której jeszcze nie mamy, niczym intymne, osobiste proroctwo – jest momentem nawrócenia. Czyż nie jest to gest więźnia z platońskiego mitu jaskini, który odwraca się w kierunku prawdziwego światła, lub też ów punkt oparcia w nas samych, o którym pisze Kant w kontekście prawa moralnego, owa uniwersalność, na której możemy oprzeć nasze myślenie i naszą wolność?

Jako akt ryzyko wystawia nas na ślepy los. Chcemy go, mimo że jego źródłem jest ciemność, niepewność, niemożliwość sprawdzenia. Rozważam tutaj ryzyko w sposób, który nie pozwala mi ani na jego ocenę, ani na eliminację: ryzyko jako nieumieranie. Jak można sobie wyobrazić, że pewność końca mogłaby w żaden sposób nie oddziaływać na naszą egzystencję? Patrząc z najdalszego brzegu owej pewności, wiemy, że pewnego dnia wszystko, co kochaliśmy, co udało nam się zrealizować, na co czekaliśmy – wszystko to zniknie. A co jeśli nieumieranie za życia jest pierwszym ze wszystkich ryzyk, którego promienie załamują się w tej ludzkiej bliskości narodzin i śmierci?

Ryzyko to grecki kairos w sensie decydującego momentu. Określa nie tylko przyszłość, ale też przeszłość, poza naszym horyzontem oczekiwań, w którym odsłania nieoczekiwane rezerwy wolności. Jak nazwać to, co przesądzając o przyszłości, w rzeczywistości ożywia przeszłość i nie pozwala jej zastygnąć w bezruchu? Ryzyko należy bowiem do rodziny zjawisk akustycznych – to ten rodzaj sprzężenia zwrotnego, który sprawia, że dźwięk wraca do swojego nadawcy. Kiedy słyszymy, jak powraca, budzi się swego rodzaju ukryta inteligencja, która być może jako jedyna jest w stanie rozbroić powtórzenie. Jesteśmy tutaj daleko od skierowanego ku przyszłości „naprzód” – ryzyko sprawia, że w czasie i w pamięci dochodzi do odwrócenia priorytetów, swego rodzaju rewolty, bardzo łagodnego, trwałego zerwania. Moment decyzji, kiedy podejmujemy ryzyko, rozpoczyna inny czas, podobnie jak trauma. Jednak jest to trauma pozytywna. W cudowny sposób będzie to przeciwieństwo neurozy, której znakiem firnowym jest zastawianie pułapki na przyszłość w taki sposób, że kształtuje naszą teraźniejszość na podstawie matrycy doświadczeń z przeszłości, nie pozostawiając miejsca na wyłom i nowość, na choćby najmniejsze przemieszczenie, jakiego dokonuje linia horyzontu. Sprzężenie zwrotne ryzyka będzie dokładnym przeciwieństwem neurozy: będzie to wciśnięcie rewind z przyszłości, które na swój sposób zniszczy rezerwy fatalizmu zawarte w każdej przeszłości, otwierając możliwość bycia w teraźniejszości – to, co nazywamy linią ryzyka.

 

Eurydyka ocalona

Eurydyka – ponadczasowa i ultranowoczesna – to ta, której z miłości szukano aż w królestwie śmierci. Podjęcie ryzyka nieumierania stawia pytanie o to, co czyni nas żyjącymi, ale też tymi, którzy tak jak Eurydyka są w stanie zawołać. Mit[1] nie mówi o wołaniu Eurydyki, jednak to wołanie i fatalny gest Orfeusza, który na nie odpowiada, wydaje mi się istotą ludzkich relacji. Wezwanie jest podstawą naszego pierwszego związku z innym począwszy od życia płodowego aż do końca. Konstytuuje nas jako coś więcej niż tylko inteligentne ciała – jako byty zdolne do zdumiewającego wydarzenia, jakim jest kochanie.

 

Myślała, że umrze w wieku trzydziestu lat. Od zawsze tak uważała. Spotkanie nie większej wagi niż wizyta u dentysty, przegląd samochodu czy kupno papierosów. Ten poranek – wiedziała to – będzie tylko odrobinę bardziej ostateczny niż inne. I nie przyjdzie od niej – o nie, daleka była od jakiejkolwiek idei samounicestwienia, a nawet od błagania losu, żeby uczynił to za nią. Po prostu widziała, że ma lekką przewagę w stosunku do innych: wiedzę o tym, kiedy kostucha po nią przyjdzie. Pewna wróżka próbowała interweniować – ależ chodzi tylko o śmierć symboliczną, wie pani, wielki wstrząs emocjonalny, a potem dopiero zacznie się prawdziwe życie, prawda? Zawsze odczuwała wobec wróżek matczyną troskę, tak jakby odwiedzała je tylko po to, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że ona jedna zna prawdę. Nie przewidziała jednak lęku. Niewielkiego ukłucia lęku, które pewnego deszczowego popołudnia pojawiło się znikąd, jak bezpański pies, którego zgarniamy z ulicy, albo jak przeziębienie. Złapała (przygarnęła?) lęk. Przed śmiercią. Było to parę tygodni przed wizytą. Wybrała tego psychoanalityka przypadkiem, z powodu jego głosu, który usłyszała pewnej nocy w radiu. Od zawsze zasypiała przy włączonym radiu, to był jej osobisty sposób na brak dzieciństwa. Spotkanie z tym panem trochę ją przez to zawstydzało. Na pewno każe jej mówić o dzieciństwie – tymczasem ona nie sądziła, że będzie w stanie cokolwiek sobie przypomnieć. Jednak lęk nie dawał jej spokoju, a w każdym razie niedopuszczalne byłoby umrzeć z tym lękiem przyklejonym do skóry. Wolałaby, żeby wydarzyło się to z wdziękiem i spokojem ducha. Cóż, że nie miała ochoty na łatanie luk w pamięci, trzeba było się zadowolić tym, który był gotów jej słuchać. Zostało jej już mało czasu, późno się za to zabrała, ale przecież chodziło tylko o to, żeby ktoś pomógł jej zrozumieć ten lęk, który tak nagle ją ogarnął. Życie będzie dla niej krótkie – i co z tego? Zanotowawszy więc nazwisko psychoanalityka z audycji radiowej, poszła na spotkanie niczym na tajną schadzkę.

            Spóźnił się, ale oczekiwanie pozwoliło jej opanować niezręczność tego, co miała mu do powiedzenia.

            A potem on powiedział: „Może ma pani ochotę jeszcze trochę pożyć?”.

            Prostota, pewna niedorzeczność, ale też łagodność tej uwagi sprawiły, że prawie się roześmiała.

            – Tak, myślałam o tym, wie pan…

            – A!

            – Kiedy się boimy, to znaczy, że coś ważnego dla nas jest zagrożone, prawda?

            Teraz to ona zadawała pytania.

            – Prawdopodobnie tak – odpowiedział po prostu.

            Potem nastąpiła cisza, raczej uspokajająca, jak lekka bryza podczas żeglugi. Po zakończonej sesji odprowadził ją do drzwi – zakładając, że wróci? W przyszłym tygodniu? O tej samej godzinie? Niczego nie sprecyzował. Miał w sobie taką zaraźliwą życzliwość z rodzaju tych, które podstępnie cię otulają i nie bardzo wiadomo, jak się z niej wydostać. Nie tyle natrętną, co uprzejmą, z lekką nutą wskazującą mimo wszystko na obojętność. Wydało się jej, że nie zwrócił uwagi na tak przecież rychłą datę jej śmierci. Nic to – ufała mu, pomyśli jeszcze o tym, co jej powiedział. Szczerze mówiąc, nigdy w ten sposób o tym nie myślała, ponieważ śmierć zakazywała pragnienia czegokolwiek po upływie tej daty. Trzymała tak swoje życie na celowniku od trzydziestu lat, co sprawiło, że przypominało owe pożółkłe fotografie, które oglądamy niczym świadectwo epoki. Zawsze myślała o nim w czasie przeszłym, wychodząc od tego punktu anulowania, którym miała być jej śmierć.

            Nie próbował jej odwieść od przekonania o nieuchronności tego spotkania (które było pewne), tak jak wszyscy inni: Eurydyko, przecież wiesz, że to głupstwa, wypijemy twoje zdrowie na twojej trzydziestce i następnego dnia też… Pozwalała im mówić, uśmiechając się wewnętrznie – tak, tak… Prawda jest punktem oporu wobec rzeczywistości o niezrównanej sile. Doświadczeniem, które ma wartość testu. Zwraca rzeczywistości to, co się jej należy. I podmiot otrzymujący tę prawdę o tym wie. Wiedziała to też Eurydyka i nikogo nie prosiła, by ją przed tym chronić.

            W kolejnym tygodniu nie odpowiedział na dzwonek domofonu. Naciskała uporczywie guzik, aż podeszła do niej poruszona portierka: szuka pani pana X?

– Tak, mieliśmy umówione spotkanie… tak myślę – dodała.

– Ach, rozumiem, nic pani nie wie… Trzeba może wywiesić jakąś kartkę, nie mogli przecież wszystkich uprzedzić, to zrozumiałe, ale mimo wszystko to nie ja to powinnam robić! – Wyglądała na wzburzoną.

– Umarł trzy dni temu.

Eurydyka zastygła w bezruchu. Poczuła się tak jak wtedy, gdy w wieku ośmiu lat widziała w Kanadzie zorzę polarną i myślała, że ta ogromna zielona kurtyna porusza całym niebem i że to koniec świata.

– Umarł?

– Tak, był nekrolog w gazecie. Pogrzeb jest jutro po południu. Może pani zadzwonić do jego siostry, chyba odbiera telefony od jego… pacjentów – zaryzykowała portierka po krótkiej obserwacji.

– Dziękuję – odpowiedziała – nie ma potrzeby. To bardzo miło z pani strony.

Wyszła z budynku, odwracając się plecami do milczącego domofonu.

 

Na ulicy zrozumiała, że śmierć przeszła, ale zabrała kogoś innego. Zamiast niej? Nie, nawet nie. Tylko po prostu nie przyjdzie już na spotkanie. Mimo to lęk pozostał, niczym małe zwierzątko, kotek, którego dostała pod opiekę. Teraz trzeba było coś z nim zrobić, żeby pomóc mu posmakować życia. Zrozumieć, co to znaczy być żywym. Wydarzenie, którego kilka chwil wcześniej nie byłaby w stanie sobie wyobrazić. Przyszedł jej na myśl wypadek drogowy, z którego cudem wyszła cało. Powinna uważać na to życie, które nie zostało jej zwrócone, ale gwałtownie podarowane. Życie, które przyszło wraz z lękiem, wraz z jego słowami i jego śmiercią.

 

Czasem zdarza się, że ryzyko nieumierania przechodzi niezauważone, zupełnie lub prawie… Wówczas jawi się nam nie jako ostatnia deska ratunku (jeszcze – żyć), ale w tym, co może się wydawać rezygnacją, w tych momentach, w których jesteśmy w stanie tylko nie wierzyć w nic. Pojawia się wówczas pytanie: jak zmienić drabinę czy też podziałkę [échelle]? Podziałkę architekta lub drabinę Jakuba z ryciny… Chodzi o to, żeby zgubić miarę, otworzyć szeroki kąt. Wykonać zwrot i stanąć naprzeciwko przeszłości zupełnie inaczej niż dotąd. Zauważymy, że światło często pada z tyłu pod kątem, który nazywamy martwym. Albo usłyszymy głos, który szepcze „odwróć się”. Ten głos odwrócenia i rewolty, który sprawia, że wychodzimy z jaskimi, z narkotycznego snu depresji, ze zdrady, z mylących przekonań i idziemy ku temu, co wydaje się tylko snem, ponieważ wierzymy, że obraz na ścianie jest rzeczywistością (tak, moglibyśmy przysiąc, że tak jest). Odwrócenie się jest prawdziwym ryzykiem. Wszystko w nim pozornie wskazuje na rezygnację, krok wstecz, ale ten upór jednostki przeciwko wszystkim jest filozoficzną anamnezą, swoistą drogą psychoanalizy, szaleństwem wiary wbrew wszystkim dogmatom, że „z tyłu” znajduje się rezerwa wolności, której nie znajdziemy nigdzie indziej. I usłyszymy tam szept Eurydyki: na tej drodze staniecie przed samą śmiercią. Skoro zatem budujemy wokół Eurydyki te mikrofilozofie, małe fragmenty myśli, to może pozwoli nam ona zrozumieć, jak wznieść się od śmierci do życia?

Wiemy, że to śmierć wdaje się [se risque] w nas. Trzymanie jej na celowniku nie sprawi, że będziemy bardziej żywi ani bardziej kochający. Jeśli ryzyko jest tym wydarzeniem „nieumierania”, to jest niezależnym od naszego wyboru zaangażowaniem w to, co nieznane, w noc, w niewiedzę, zakładem o to, czego nie da się rozstrzygnąć. Otwiera zatem możliwość pojawienia się tego, co nieoczekiwane.

Czy nie wystarczyłoby wraz ze Spinozą pomyśleć nieco mniej dramatycznie o tym, co sprawia, że trwamy w bycie? Raczej o cierpliwości, tym pomiarze czasu, który w obliczu nagłości kauteryzuje rany… Cierpliwość bycia, ta subtelna, zapomniana, nieskolonizowana przez ja sztuka, w której wikłają się uczucie i myśl – kuchnia każdej twórczości. Ale też chodzi o taką cierpliwość, która nie byłaby na usługach oczekiwania ani tym bardziej depresji, kompromisu czy fatalnej rezygnacji. Ryzyka bycia się nie rozważa, nie poddaje ocenie. Oceną ryzyka zajmuje się wielka machineria gospodarcza.

Czasami pozostaje tylko kilka chwil przed terminem. A w intensywności tego, co przeżywamy, jest to nieskończony nadmiar czasu. Łaska, a Mercy.

Ryzykując cielesność

Patrzy zatem, jak ciało tancerza odchodzi z lekkością i pyta go: „Jaki jest twój sekret?”

Alain Didier-Weill, Lila et la lumière de Vermeer[2]

 

Mieć ciało, być ciałem, nabierać ciała… W jaki sposób manewrujemy między tymi trzema znaczeniami? Posiadanie ciała oznaczałoby, że możemy go nie posiadać, że ciało jest miejscem, w którym nie jesteśmy w całości. Bycie ciałem utożsamia nas z tą ożywioną materią, którą nazywa się ciałem, a która jest przecież w tak niewielkim stopniu nazywalna, zważywszy na to, że ciało to też emocje, które je przenikają, idee, którymi się zaraża, niedający się skwantyfikować ból, który je rozbija, i zniewalająca rozkosz, którą nasiąka. „Nikt dotychczas jeszcze nie ustalił, do czego ciało jest zdolne”, pisał Spinoza[3]. Gdzie się zaczyna, a gdzie kończy ciało, zdolność ciała? W jaki sposób moja tożsamość w całości zamyka się w tej powłoce nazywanej cielesną [charnelle]? Nabierać ciała, prendre corps, przybierać realne kształty – czy oznacza to akt, poprzez który z ciała, które mamy, czynimy ciało, którym jesteśmy? Czy nabieranie ciała to wchodzenie w swoje ciało, tak jak przekształca się posiadanie w bycie, rzecz w istotę, a przedmiot w podmiot? Cielesność to posiadanie, bycie i nabieranie ciała zarazem…

W rozkoszy tracimy ciało w doświadczeniu radości, która jednocześnie nas wyzwala i ucieleśnia – po angielsku mówi się embodied. Filozof Damasio twierdzi, że ciało zawarte jest w duszy, a nie na odwrót. To właśnie ciało ze wszystkich stron przenika coś, co nieskończenie je przekracza, co je otwiera i wystawia na nieograniczoność. W śpiewie ludzki głos jest zarazem materialny i niematerialny, das Ding, „rzecz” sama, powiedziałby Lacan. Sprawia, że słyszymy to, co jest w ciele polem immanencji nieskończenie rozleglejszej niż postrzeżenia dotykiem lub wzrokiem. Głos wskazuje na to, w czym jako dzieci byliśmy zanurzeni i co nas ukonstytuowało najpewniej już od pierwszych podziałów komórkowych fazy embrionalnej, to jest owodniowy dźwięk, przekazujący głos matki, ale też ojca, rodzeństwa – tyle brzmień, które niosą też miłość, nienawiść, niechęć, przywiązanie, wstręt… gdzie nieustannie łączy się odżywianie (pępowina), wewnętrzne ruchy ciała (odczuwane przez płód) i słuch. Nieustanne przechodzenie między wewnętrznością a zewnętrznością jest zapewnione i niesie ze sobą ogół możliwości, stającą się przestrzeń podmiotu, który sam ma dopiero nadejść. Nasza cielesność jest bytem, który nieskończenie przekracza postrzegane ciało – trzeba by do niego dołączyć ciało (po)myślane, wyobrażone, wymarzone, ciało głosu, smaku, ciało wzruszone, ciało ogarnięte gorączką, rozkoszą, upojeniem, ciało, które migruje poza ciało, żeby nie cierpieć (na przykład). Kartezjusz pozostanie ojcem kartezjanizmu, czyli skonsumowanego rozwodu między myślącym podmiotem a rozciągłością, a jednak przez całe życie najważniejszą kwestią był dla niego związek duszy i ciała – jak może być on w ogóle pomyślany? Tego samego szukają dzisiaj usilnie biologowie i biolożki.

Bycie ciałem, posiadanie ciała to też bycie nagim lub nagą. Dziwne ryzyko z tej nagości. Z wiekiem wybaczamy ciału, że nie jest idealne, często godzimy się z nim wtedy, kiedy zaczyna się od nas oddzielać. Nagość jest zawsze skandaliczna, ponieważ ukazuje to, czego nie można zobaczyć, ofiarowuje to, czego nie można ofiarować, zakłada podział, określa terytorium wzroku i dotyku, który w rzeczywistości nie ma rozciągłości – nie ma punktu zaczepienia. Można fotografować nagość, określić ją, przymusić, można ją pieścić, unikać jej, ukrywać ją, ale tego, co daje, nie można uchwycić. Z pewnością z tego właśnie powodu tak nas ekscytuje: pożądanie, nienawiść, pragnienie, przerażenie, współczucie, chęć, by odsłonić ją w całości. „Ciała i dusze są siłami – pisze Deleuze. – Jako takie nie są definiowane jedynie poprzez swoje spotkania i przypadkowe zderzenia (stan kryzysu). Definiują je stosunki między nieskończonością części składających się na każde ciało. Te części określają je jako «wielość» [multitude]”[4].

Co dzisiaj mogłoby oznaczać zaryzykowanie nagości, skoro oferuje się nam ją wszędzie i cały czas, na wszelkich możliwych nośnikach, z retuszem lub bez? Ryzyko nagości to odsłonięta intymność, owo terytorium bez kartografii, oddzielające mnie od innego ciała, z którym (jeszcze) nie jestem jednym, w obliczu którego tworzę przestrzeń niebędącą tylko przestrzenią mojego własnego ciała. Jest przestrzenią mojego ciała, od którego w pewien sposób oddziela się moja nagość. Owa nagość bez punktu zaczepienia jest tym, co właściwe [le propre] duszy. Freud cały czas używał tego słowa, czego możemy nie wiedzieć, bo tłumacze na język francuski woleli mówić o „aparacie psychicznym”[5]… Tyle że ta dusza, o której mowa, nie ma innej powierzchni niż ciało – jej zasadnicza nagość. Nagość niczym wstęga Moebiusa, której nie da się podzielić na wnętrze i zewnętrze, jest też metaforą. Słowa, którymi ją określisz, którymi ją ozdobisz lub zepsujesz – albo też będziesz unikał mówienia o niej, nazywania jej i wyszczególniania – będą mówić o tobie, o twojej najbardziej sekretnej intymności, twojej historii i wielkiej historii, twoich lękach, o tobie, kiedy byłeś małym dzieckiem, o przyszłym tobie, kiedy będziesz wiekowym starcem, albo o tej burzliwej przyszłości gdzieś, gdzie twoje imię ustępuje miejsca skórze, która stanowi całość [fait corps], tworzy ciało kochające, ciało płaczki i kombatanta. Nie ma linii demarkacyjnej, żadnego znaku, po którym moglibyśmy poznać, że oto mamy punkt uderzenia wewnętrzności, tam, gdzie się nie wchodzi, miejsce ducha pozbawionego jakiejkolwiek cielesności [chair]. Nie istnieje bowiem tego rodzaju schronienie –wszystko bowiem jest już w nieuchwytnej przestrzeni owej nagości, która nigdy nie da się pojmać ani nawet w pewnym sensie zobaczyć. Będziemy zawzięcie próbowali ukazać coś, co milczy, co jest tak widoczne, że aż nie da się tego zobaczyć, nie za sprawą jakiejś retorycznej sztuczki, ale dlatego, że nagość nieustannie wykracza poza spojrzenie, dotyk i czucie. „To jednak, co podlega pieszczocie, nie jest, właściwie mówiąc, dotykane – pisze Lévinas. – Pieszczota nie szuka jedwabistości czy ciepła tej oto dłoni dostępnej mi poprzez dotyk. Poszukiwanie pieszczoty stanowi jej istotę o tyle, o ile pieszczota nie wie, czego szuka. Najistotniejsze jest w niej to «nie wiem», owo zasadnicze nieukierunkowanie. Jest ona jakby grą z czymś, co się wymyka, i to grą zupełnie bez projektu ani planu, grą nie z tym, co może stać się nasze czy też nami, lecz z czymś innym, zawsze innym, zawsze niedostępnym, zawsze dopiero nadchodzącym. Pieszczota jest oczekiwaniem tej czystej, beztreściowej przyszłości”[6].

 

Nie znosiła oglądania się nago. Nie potrafiła też tak naprawdę patrzeć na swoją twarz. Wydawało się jej, że pomiędzy tymi dwoma – nagością i twarzą – był nierozerwalny pakt, sekretne pokrewieństwo. Zapytałam się, czy pamięta jakąś konkretną scenę ze swojego dzieciństwa lub młodości, w której byłby obecny jej wizerunek. Szukała długo. Nie pojawiało się nic szczególnego, wspomnienie wspólnych śmiechów z siostrami, kiedy rozbierały się w łóżku – nic więcej. Jednak wczoraj przypomniała sobie z pozoru banalną scenę, w której pojawiała się nago. To było latem i było bardzo ciepło, wszyscy kąpali się w rzece płynącej wzdłuż ich posiadłości. Zanurkowała z dala od spojrzeń (jak się jej zdawało), miała wtedy siedem czy osiem lat i poczuła przyjemność bycia nago. Kiedy wyszła na brzeg, nie mogła znaleźć swoich ubrań. A przecież nie było tam nikogo innego. Pobiegła przez pole (nie było daleko) i wbiegła prosto do swojego pokoju, żeby się ubrać. Nie było tam ani kuzynów, ani sióstr – wszyscy poszli grać w badmintona, tylko ona postanowiła zostać jeszcze trochę nad rzeką i dlatego właśnie postanowiła się rozebrać. Dołączyła do pozostałych i nikt w żaden sposób nie napomknął o tym wydarzeniu. Ona sama też o nim nie powiedziała tamtego wieczora i nigdy się nie dowiedziała, kto zabrał jej ubrania. Ani czy ktoś widział ją nago.

Słuchałam uważnie, z pewnym zdumieniem.

– Czy to możliwe, że uznałam tamtą kradzież [vol] za jakiś gwałt [viol]? – mówi. – To musiał być ktoś bliski, chodzi mi o to, że obca osoba musiałaby przejść najpierw przez trawnik przed domem, a potem przez park na tyłach, przez teren prywatny, nieznany. Ale byli tam tylko moi kuzyni, trochę głupkowate nastolatki, i ich rodzice, i jeszcze para znajomych moich rodziców. – Przerwała na chwilę. – Oczywiście to mogli być oni, ale dlaczego? Dlaczego ktoś miałby zrobić taki wredny kawał kąpiącej się dziewczynce? Żeby mnie ukarać, zawstydzić? Ale wówczas bym się przecież dowiedziała, w końcu by mi powiedzieli… Proszę mnie nie zostawiać z tym samej. Nie rozumiem… Czy to mogło wystarczyć, żeby mnie podwójnie zamknąć w tym niemożliwym spojrzeniu na siebie samą? Chcę powiedzieć – zamkniętą na zewnątrz… Nie rozumiem…

– A co jeśli ta scena nie miała miejsca?

– Czemu pani tak mówi? Nie wierzy mi pani?

– Wierzę, ale może nie znalazła ich pani na przykład dlatego, że popłynęła pani trochę z prądem w dół rzeki. I zinterpretowała pani zniknięcie ubrań w ten sposób jako prefigurację tego, co nazywa pani pogwałceniem [viol] intymności. Czasami robimy tak ze wspomnieniami – nadajemy im poniekąd wartość przepowiedni.

– Po co?

– W snach rzeka jest czasami przedłużeniem ciała matki, ciała macicy…

– Czyli byłby do sposób na inscenizację porwania obrazu siebie, wyobrażenie sobie, że gdybym się obnażyła, ktoś przyszedłby ukraść zbroję, która mnie chroni?

Milczałam przez chwilę, a potem powiedziałam:

– Być może… Wspomnienia są wyroczniami. Umieszczamy je na początku i wracamy do nich, ponieważ mówią nam coś o tym, czym się staliśmy. Niezupełnie je wymyślamy, ale nieświadomie je urabiamy, przekształcamy i męczymy, żeby stały się kawałkami lustra odbijającego przyszłe ja, naszą przyszłą egzystencję.

– Może się od tego zakręcić w głowie…

Nagość jest przemocą. Jesteśmy w niej wystawieni na spojrzenie, pieszczotę lub cios, pogardę lub uwodzenie, bez drugiego brzegu, na którym można by się oprzeć. Rzeka to stan płynnego wymieszania, gdzie w odnalezionym ciele macicy jest już tylko czysta nagość bycia. Czy skradzione ubrania wskazują na niemożliwość bycia „jedną”, zatracenia się z ufnością? Być może to wspomnienie (prawdziwe lub odtworzone) samo pozbawia świadomość dawniejszej kradzieży, bardziej archaicznego wyrwania, które jako takie pozostaje poza jakąkolwiek możliwością przedstawienia. Na to starałam się wskazać, rozmawiając z nią. Wątpliwość, czyli zawrót głowy, który ogarnia wówczas dorosłą marzycielkę leżącą na kozetce i wyrażającą niemożliwość skonfrontowania się ze swoim własnym wizerunkiem, swoją nagością, robi wyłom w obronnej cytadeli zapomnienia. Być może tym, co zostało wyparte, daleko od tamtej rzeki, jest owo zupełnie pierwsze ciało.

W miłosnym zespoleniu ledwie czujemy cudzą czy swoją nagość – tworzą one trzecie ciało, które jest ciałem pragnienia. W neurozie nagość jest dotknięta i uszkodzona. Można ją podporządkować, zawładnąć nią, zniszczyć, tak jak być może nas zniszczono lub opuszczono. Być może dlatego tak długa jest droga, którą trzeba przejść, by móc zatracić się w ufności, w przyjaźni.

[1] Legenda o Orfeuszu i Eurydyce związana jest z kultem misteriów. Syn króla Ojagrosa i muzy Kaliope potrafił grą na lirze uspokajać dzikie zwierzęta i poruszać byty nieożywione. W trakcie ich ślubu Eurydyka została ukąszona w stopę przez żmiję i umarła. Orfeusz najpierw uśpił swoją muzyką Cerbera i straszne Erynie, a następnie stanął przed bogiem Hadesem. Orfeuszowi udało się go przekonać, by pozwolił mu odejść wraz z ukochaną pod warunkiem, że ta będzie szła za nim, a on nie odwróci się ani do niej nie przemówi, dopóki nie wyjdą oboje do świata żywych. Jednak w momencie, w którym mają już wyjść z piekieł, Orfeusz ulega pokusie i odwraca się ku Eurydyce, a ta zostaje mu odebrana na zawsze. „I już byli blisko powierzchni ziemi, kiedy Orfeusz, w obawie przed utratą żony, spragniony jej widoku, zwrócił do tyłu zakochane oczy. Wtedy ona osunęła się natychmiast w dół. Orfeusz wyciągnął ręce, chcąc ją pochwycić lub by ona uchwyciła się go, lecz nieszczęsny zgarnął tylko zwiewne powietrze” (Owidiusz, Metamorfozy, przeł. Anna Kamieńska, Stanisław Stabryła, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław–Kraków 1995, s. 256). Nic potem nie było w stanie pocieszyć Orfeusza. Według najbardziej rozpowszechnionej wersji mitu rozszarpały go Bachantki, które nie mogły znieść jego wierności Eurydyce. Zapłakane Muzy zebrały następnie jego szczątki i pogrzebały je u stóp Olimpu. To wokół tego mitu tworzy się religia orficka.

przeł. Barbara Brzezicka

[2] Alain Didier-Weill, Lila et la lumière de Vermeer, Denoël, Paris 2003, s. 9 [przyp. red.].

[3] Benedykt de Spinoza, Etyka w porządku geometrycznym dowiedziona, przeł. Ignacy Myślicki, oprac. Leszek Kołakowski, PWN, Warszawa 2008, s. 146.

[4] Gilles Deleuze, Deux régimes de fous, Gallimard, Paris 2003, s. 177.

[5] Chodzi prawdopodobnie o to, że Freud używa zarówno sformułowania psychischer Apparat jak i seelischer Apparat [przyp. tłum.].

[6] Emmanuel Lévinas, Czas i to, co inne, op. cit., s. 101–102.

Redakcja: Barbara Barysz, Agata Bielińska, Julia Jastrzębska, Ewa Kobylińska-Dehe, Zbigniew Kossowski, Andrzej Leder, Adam Lipszyc.

Kontakt: wunderblock@ifispan.edu.pl

ISSN: 2720-4391

Ośrodek Myśli Psychoanalitycznej