Ośrodek Myśli Psychoanalitycznej
Instytut Filozofii i Socjologii PAN

Uwikłanie i paradoksy. Fragment książki “Jak Feniks z popiołów?”

 

Ewa Kobylińska-Dehe: Zanim zaczęłyśmy nagrywać tę rozmowę, zastanawiałyśmy się, jaka ma być jej forma. Zamiast klasycznego układu „pytanie – odpowiedź” zaproponowałam dwugłos: słuchamy się wzajemnie, dopytujemy i obie odpowiadamy. Rozmawiają dwie kobiety, z dwóch pokoleń i z dwóch różnych krajów. Mówimy o psychoanalizie, o tym jak się w niej znalazłyśmy, jak ją przeżywamy, widzimy, praktykujemy…

Julia Jastrzębska: Umówiłyśmy się, że zaczniemy od pytania o to, skąd każda z nas wzięła się w psychoanalizie i czym psychoanaliza nas przyciągnęła. W tym kontekście zaciekawił mnie tekst Ewy Wojciechowskiej publikowany też w niniejszej książce, w którym pisze ona, że psychoanaliza dla pokolenia odkrywających ją w Polsce lat 70. i 80. osób była obszarem wolności. A jak Ty natrafiłaś na psychoanalizę? Bo jesteś filozofką, romanistką, kulturoznawczynią – czego szukałaś w psychoanalizie i co znalazłaś?

EKD: Moja droga do psychoanalizy była zawiła – prowadziła przez emigrację, zmianę języka, zmianę zawodu, a tym samym i środowiska. W trakcie studiów znalazłam się na dwa lata w Paryżu i to było jak przebudzenie, rodzaj formacyjnego doświadczenia. Miałam dwadzieścia lat i otwarte drzwi na wykłady Lévi-Straussa w Collège de France, Barthesa w École Pratique des Hautes Études, Althussera w École Normale Superieure, Lacana na Sorbonie. Czerpałam z tego garściami, ale tamtejszy klimat, paryski snobizm i hermetyczność budziły też we mnie ambiwalentną reakcję, m.in. dlatego, że wszystko to (poza Lévi-Straussem) przyprawione było wówczas maoistycznym sosem. Po powrocie do Polski zaczęłam szukać intuicyjnie jakiejś „odtrutki” na to francuskie doświadczenie. Stała się nią logika, epistemologia i metodologia nauk o kulturze, którym poświęciłam się na studiach doktoranckich u profesora Jerzego Kmity. Poszłam dalej w tym kierunku w ramach stypendium Fundacji Humboldta u Karla-Ottona Apla i i Jürgena Habermasa we Frankfurcie. Potem zaczęłam interesować się hermeneutyką, fenomenologią, Lévinasem, Ricoeurem, Derridą. Z takim zapleczem intelektualnym zbliżałam się do psychoanalizy, a konkretnie i w wymiarze egzystencjalnym działo się to poprzez moją własną analizę, którą przeszłam już w Niemczech.

JJ: Co sprawiło, że zdecydowałaś się jednak zostać psychoanalityczką? Czy można powiedzieć, że znalazłaś w psychoanalizie to, czego w filozofii czy kulturoznawstwie nie było? Żywego człowieka? Praktyczną stronę filozofowania?

EKD: Myślę, że można to tak sformułować. Uprawiając tę profesję, mam poczucie osobistego i zawodowego spełnienia. I chociaż czasem dopada mnie wielka ochota do zawodowego studiowania filozoficznych tekstów, to chyba bardzo szybko bym zatęskniła do pacjentów. Przerażała mnie nieskończoność filozofii. Chciałam mieć określone i ograniczone pole badawcze, jakieś konkretne wyniki pracy. I uważam, zachowując wszelkie proporcje, że podobnie było z Freudem. Lata pracy naukowej spędzone w laboratorium na krojeniu węgorzy-hermafrodytów w poszukiwaniu jąder, których istnienia dowodził polski zoolog Szymon Syrski – wyposażyły go nie tylko w ethos, ale również w hexis – nawyk codziennej, metodycznej pracy, bez której nie odkryłby złożoności zjawisk psychicznych.
Myślę, że Freud wynalazł psychoanalizę zarówno dzięki swojej pasji do spekulacji i do filozofii, jak i dzięki jej okiełznaniu. Bez filozofii wyszłaby mu psychofizyka, a bez kliniki – spekulatywna filozofia. Jeśli psychoanaliza miałaby się opierać tylko na niej, to by nie przetrwała. Kiedy czyta się jego wielkich poprzedników – Schopenhauera czy Nietzschego – to sporo z przyszłego Freuda można tam znaleźć: popędy, projekcję, wyparcie, konflikt, ludzką zdolność do samooszustwa, „racjonalność” i „mądrość” psychopatologii itd. Freud chciał stworzyć nową naukę, a nie nową filozofię. Praktyka kliniczna miała zastąpić mu laboratorium i stać się polem badawczym, którego filozof nie ma.

JJ: Pamiętam moment, kiedy w pewnym sensie też podjęłam podobną decyzję. Wracałam na pierwszym roku studiów z jakiejś imprezy w nocy. Pod moim domem była wówczas jeszcze piekarnia, do której można było nocą zapukać i kupić bułki. Pomyślałam wtedy, że cała ta humanistyka, która mnie tak przecież fascynowała, jest bardzo ulotna, że ten piekarz piecze chleb, lekarz leczy, a humanista…? Że trzeba coś robić, a nie tylko myśleć. Potem to się powtórzyło, kiedy zaczęłam studia doktoranckie na językoznawstwie. Jednocześnie robiłam staż w szpitalu polegający na rozmowach z pacjentami z oddziału dziennego. Wydało mi się to nieporównanie żywsze, konkretniejsze, sensowniejsze. Choć dziś żałuję, że nie pociągnęłam tego językoznawstwa razem z psychoterapią.

EKD: To mamy podobne doświadczenie. Ja też szukałam tych konkretów i struktury, oparcia. To był wybór, który mnie ograniczył.

Konieczność uwikłania

EKD: Wiele lat uczyłam się psychoanalizy opartej na myśleniu scenicznym. To mnie uformowało. To zresztą frankfurcka tradycja. Zapoczątkował ja Herman Argelander, pochodzący z Brombergu czyli z Bydgoszczy. Jego wrażliwość na sceniczną komunikację wynikała z faktu, że jego rodzice byli głuchoniemi. Co ciekawe, do koncepcji rozumienia scenicznego doszedł inną drogą niemiecki psychoanalityk Alfred Lorenzer przez pracę z Ocalałymi z Zagłady.

JJ: Powiedz proszę więcej o rozumieniu scenicznym.

EKD: Pacjenci i my sami komunikujemy nie tylko przy pomocy słów, ale wszystkich zmysłów. Nieświadome dąży do zaaranżowania takich sytuacji z terapeutą, które są powtórzeniem wcześniejszej relacji. Wejście w tę rolę (i późniejsza refleksja) jest instrumentem poznawczym. Chodzi nie o rozumienie scen pacjenta, ale o rozumienie scenami. Fantazje są nie tylko wyobrażane, lecz również realizowane w relacji. Można powiedzieć, że scena jest realizacją przeniesienia i przeciwprzeniesienia. Oboje – pacjent i analityk nie tylko odczuwają czy wyobrażają sobie, ale zachowują się w odpowiedni sposób.
Rozumienie sceniczne to koncepcja zakładająca, że aby coś pojąć, terapeuta jest skazany na to, żeby uwikłać się w sytuację z pacjentem, po czym stopniowo się z niej wywikływać. Owo uwikłanie – enactment – nie jest w sensie negatywnym odreagowaniem emocji i wyładowaniem popędów, ale konieczną reinscenizacją, która dostarcza ważnych informacji. Dlaczego tak a nie inaczej zareagowałam, a nie tylko pomyślałam czy poczułam? Obserwując scenę, to, co dzieje się tu i teraz, w jaki sposób zostajemy w nią uwikłani, próbujemy zrozumieć strukturę pacjenta, jego konflikt, jego temat, jego osobisty wzór relacji z obiektami. Znaczenie sceny udaje się zrozumieć dopiero „po fakcie”, ponieważ najpierw jesteśmy wciągnięci w grę pacjenta. Najpierw doświadczamy, potem rozumiemy. Analityk nie musi z góry wiedzieć, co dokładnie myśli, czuje i czyni, stawiając się do dyspozycji jako obiekt fantazji i projekcji pacjenta, ale musi pamiętać, że wszystko, co czyni, ma miejsce w kontekście relacji przeniesieniowej. To wystarczy.

Obcość w nas – wszystko jest odpowiedzią

JJ: Dużo chyba czerpiesz z Derridy. I kiedy o nim piszesz, mam poczucie, że naprawdę go lubisz.

EKD: O tak, Derrida był bardzo psychoanalitycznym filozofem. Można wręcz powiedzieć, że Freud był jego główną figurą przeniesieniową. Gdyby w nowszej humanistyce dokonał się „zwrot psychoanalityczny”, to powinien nosić jego imię. Mam na myśli jego szczególne wyczucie na to, co się usuwa, ale pozostawia ślad, wrażliwość na wielojęzyczność mówienia i umiejętność performatyzacji myślenia. Jego dekonstruktywistyczny sposób czytania ma wiele wspólnego z ideą identyfikacji projekcyjnej. Chodzi o przyzwolenie, aby inny nas dotknął, w nas zamieszkał, w nas się rozwinął. W postawie receptywności przypomina Derrida marzącą matkę Biona. Dopiero z pozycji gościnnego przyjęcia zauważamy pominięcia, rozproszenia, przeskoki, które wskazują na motywy sabotujące tekst. Nie chodzi nigdy o frontalny demontaż, o jakieś prześladowczo-detektywistyczne interpretacje, ale o cierpliwe posuwanie się za tekstem aż do jego nieanalizowalnego „pępka“, jak Freud nazywał pępek snu, rodzaj grzybni, z której rozchodzą się wszystkie kłącza. Momentem wspólnym psychoanalizy i dekonstrukcji jest takie czytanie czy takie rozmawianie przy pomocy minimalnie inwazyjnych środków, aby tekst czy pacjent sami zaczęli mówić i powiedzieli coś innego, niż zamierzali powiedzieć. Dekonstrukcja nie jest zewnętrzną metodą. Jej swoistość, tak jak i swoistość psychoanalitycznej rozmowy, wynika ze swoistości obiektu. Jeżeli w przypadku Derridy w ogóle można mówić o metodzie, to jest nią przepisywanie (reecriture), które posuwa się wzdłuż możliwej, ukrytej logiki tekstu, tak jak psychoanaliza posuwa się wzdłuż psychodynamiki pacjenta. Jego przepisywania są zaadresowane, tak jak i wszelka psychoanaliza jest zaadresowana, skierowana do jakiegoś „ty“. Jedna i druga unika ułatwiającego metajęzyka i fachowych pojęć, mówienia o czymś zamiast mówienia czegoś. Koncepcje Derridy przypominają mi Ogdena, który z każdym pacjentem rozmawia inaczej. Inaczej rozmawia się z dzieckiem, inaczej z mężem, z kochankiem, z kolegą etc. Tworzymy idiomy, nie zdając sobie z tego często sprawy.

JJ: Bardzo lubię zdanie Ogdena o tym, że dla każdego pacjenta powinno się wymyślać nową teorię, a jeśli nie będzie pasować, to trzeba wymyślać tak długo, aż się wymyśli właściwą. Po pierwsze z tego zdania jasno wynika, że teoria ma wspierać nasze myślenie i nie ma być dogmatem, a po drugie to jest obietnica, że się nie znudzimy.

EKD: No właśnie – że się nie znudzimy. Nie wierzę psychoanalitykom, którzy mówią o swojej nieustającej ciekawości wobec pacjentów. Ten płomień trzeba podsycać, bo przecież wiemy wiele o przymusie powtarzania. Przemiany są z natury bardzo oporne i powolne. Dlatego analizy długo trwają. Mnie w tym podsycaniu ognia i w innym spojrzeniu pomaga właśnie filozofia.

JJ: Co dla Ciebie oznacza obcość innego? Nawiązałaś do tego mówiąc teraz o Derridzie, a to w ostatnim czasie często przywoływany termin. Jak on się ma do praktyki klinicznej?

EKD: „Obcy” stal się niemal mainstreamową kategorią w filozofii, która zdetronizowała „Ja”. Z filozofii przeniknęła do innych nauk humanistycznych, np. do etnologii czy colonial studies, ale w psychoanalizie obcość była od samego początku: obce ciało, obcość nieświadomego, obcy we własnym domu itd. Do mnie przemówiła najbardziej fenomenologia responsywności Waldenfelsa. Wiele lat temu, w trudnym okresie mojego życia i zmęczenia psychoanalizą trafiłam przypadkowo w księgarni na jego „Dziennik filozoficzny”. Przybliżył mi na powrót francuskich filozofów: Levinasa, Derridę, Foucaulta, Ricoeura. Nie przesadzę mówiąc, że dzięki niemu zmieniła się moja praktyka kliniczna. Jego główną myśl można sformułować mniej więcej tak: nierozporządzalna, nieprzyswajalna obcość innego, apeluje do nas i domaga się odpowiedzi. Ujmując to jeszcze radykalniej: jesteśmy winni obcemu odpowiedź.
I myślę, że każdy analityk staje przed pytaniem jak jej udzielić, jak mówić w sytuacji psychoanalitycznej, i to „jak mówić” jest ważniejsze od „co powiedzieć”. Jak dawać sobie radę z bogactwem doświadczenia, jego pęknięciami, pustymi miejscami, jak sprawić, aby to doświadczenie samo mówiło, a nie my o nim. I jak to pogodzić z koniecznością konstruowania, struktury, logosu, sensu. Interpretacja ma być czymś więcej niż wiedza, musi mieć udział w stawaniu się. W tworzeniu. I może przybierać najróżniejsze formy.

JJ: Współczesna psychoanaliza wydaje się coraz bardziej wykraczać poza znaczenie i rozumienie w kierunku przetrawienia, niewiedzy, śnienia, zamyślenia, czy właśnie stawania się.

EKD: Tak, i np. ostatnio zajmuje mnie myśl Ogdena, o tym, że jeśli terapeucie i pacjentowi uda się wyśnić traumę, to będzie on w stanie z nią żyć. Podobne doświadczenie miał Lifton w pracy z ludźmi, którzy przeżyli obozy koncentracyjne lub Hiroszimę. Ci ludzie nie mieli żadnych obrazów, bo konfrontacja ze śmiercią w traumie jest radykalnym zerwaniem z dotychczasowym doświadczeniem. Za to Lifton przez lata miał straszne sny, w których był w obozach koncentracyjnych. I w końcu jego straumatyzowani pacjenci zaczęli sami tworzyć wewnętrzne obrazy, mówili przy tym, że obóz stał się dla nich doświadczeniem życiowym, którego nie chcieli by nie mieć. To mi daje do myślenia na temat granic profesjonalizacji psychoanalizy. Na ile analityk musi wyśnić traumę swoich pacjentów? I co to dla niego oznacza? Myślę ostatnio sporo na ten temat.
Dlatego bliskie są mi koncepcje rozumienia scenicznego i pamięci ciała, które próbuję dalej rozwijać. Obie uwzględniają w większym niż dotychczas stopniu pozawerbalne kanały komunikacji. Przybliżyli mi je sami pacjenci. Nigdy nie zapomnę, jak jedna z pacjentek powiedziała nagle: „Pani jest nieobecna i ja nie czuję mojego ciała”. Albo inna, która mówiła do siebie po cichu „Ella”, a rodzice nazywali ją imieniem dużo starszej siostry „Hannah”, zamordowanej w Auschwitz. Bezwiednie powtórzyłam „Ella, Ella”. Pacjentka powiedziała mi później, że ton mojego głosu, nazwanie i powtórzenie jej imienia „tak jak się woła dziecko do domu” sprawiły, że zdecydowała się na terapię u mnie.

Cielesność i paradoksy

JJ: Mówisz na różne sposoby o wadze cielesności i tego co pozawerbalne, to istotna część koncepcji rozumienia scenicznego. A mam poczucie, że w pewnym sensie ciało jest w psychoanalizie nieobecne albo nie traktowane poważnie.

EKD: Zgadza się. Co prawda Freud odkrył w cielesnych symptomach znaki i zapoczątkował psychoanalizę jako specyficzną semiotykę, ale nie było to ciało jako subiektywna, żywa, zmysłowa i zarazem znacząca obecność. Wielu psychoanalityków inspiruje epokowe dzieło Maurice´a Merleau-Ponty´ego „Fenomenologia percepcji“ z 1945 roku. Opisuje on nasze pierwotne uspołecznienie czyli nasze wzajemne odnoszenie się do siebie i do świata jako „międzycielesność”. To jest w jego ujęciu podstawowe ludzkie doświadczenie relacji, które aktualizuje się w każdej terapii. W ten sposób przekracza sztywne kartezjańskie dychotomie między przedmiotem i podmiotem, ciałem i duszą, wewnątrz i na zewnątrz, sobą i obcym, biernym i aktywnym. Człowiek nie stoi naprzeciw świata, ale jest w niego wpleciony, jest częścią życia, w którym powstają wszystkie struktury. Intencjonalność ciała oznacza, że znajdujemy się już zawsze w relacji ze światem, która poprzedza wszelką refleksję. Ta żywa intencjonalność nie może być uchwycona in actu, pozostaje ukryta. Ciało dochodzi do głosu w działaniu, w postrzeganiu i w odczuwaniu, jednocześnie usuwając się. Dlatego nigdy nie możemy całkowicie dogonić go myślą. Mówiąc o ciele własnym, tak jak rozumie je Merleau-Ponty i tak jak przeżywamy je na co dzień, nie mam oczywiście na myśli ciała jako fizycznego organizmu. Ciało nie jest po prostu sumą organów, ale całością wszystkich stylów: zmysłowych, ruchowych, emocjonalnych, poznawczych i społeczno-komunikacyjnych w ich aktualnych relacjach z otoczeniem i w zarchiwizowanych śladach wcześniejszych interakcji.
Jako klinicyści wiemy z doświadczenia, jak podstawowa jest zmysłowa komunikacja między nami a naszymi pacjentami. Radość, strach, podniecenie lub smutek są komunikowane poprzez mimikę twarzy, postawę ciała, ton i melodię głosu, na które odpowiadamy spontanicznie jeszcze zanim nadejdą słowa. Zjawisk przeniesienia i przeciwprzeniesienia nie da się pojąć wyłącznie wewnątrzpsychicznie. Odczuwamy je cieleśnie, wyrażamy mimiką i gestem, i w ten sposób odbywa się komunikowanie. Daniel Stern opisał owo cielesne dostrojenie do siebie nawzajem jako attunement – ukrytą wiedzę o relacji. Może być ona aktywowana tylko w interakcji z innymi, ponieważ, jak wiemy z psychologii rozwojowej, wspomnienia z wczesnego dzieciństwa są zorganizowane w trwałe wzory sensomotorycznych interakcji, które reinscenizują się w późniejszych konstelacjach.

JJ: Pomyślałam teraz, że wiele z tego, co mówisz, dotyczy łączenia lub utrzymywania w polu widzenia i odczuwania różnego rodzaju przeciwieństw. Czasem tego, co zostało w naszej kulturze rozdzielone, jak czucie i myślenie, czy ciało i duch, ale też tego, co po prostu jest sprzeczne, kiedy patrzy się na to z punktu widzenia logiki. Kilka razy powiedziałaś o paradoksach, czy o paradoksalnym charakterze ludzkiego przeżywania, a także o paradoksach dotyczących bycia psychoanalitykiem. To jest bardzo bliskie mi ujęcie, myślę o psychoanalizie m.in. jako o treningu życia wśród paradoksów, bo wydaje mi się to jeden ze sposobów na łączenie tego, co w nas porozłączane. Nie bez powodu opowieści nowotestamentowe zbudowane są w dużej mierze na paradoksach, podobnie zresztą jak humor żydowski. Paradoksy powodują szczelinę, prześwit w myśleniu, bo skoro jest jednocześnie i tak i tak, to ulega zmianie znaczenie i status tego „jest”. To zresztą od razu kojarzy się z Freudowską nieświadomością, w której przeciwieństwa się nie znoszą. Więc paradoksy można widzieć jako pewną formę, która kontaktuje nas z własnym nieświadomym. Bardzo się ucieszyłam, kiedy przeczytałam u Winnicotta o tym, że obiekt przejściowy jest jednocześnie przez dziecko odkrywany i tworzony.
Mam wrażenie, że najciekawsze koncepcje w psychoanalizie zawierają paradoksy. Choćby niemożliwy Bionowski postulat bycia „bez pamięci i bez chęci” czyli wezwanie do utrzymywania takiego stanu umysłu, żeby wiedza czy teoria nie zasłoniły nam pacjenta, czy szerzej – drugiego człowieka, świata. On pokazuje, że w psychoanalizie musi istnieć ciągłe napięcie między wiedzą, strukturą, historią, a niewiedzą, jednostkowością doświadczenia i w związku z tym otwartością na nieznane. Jest paradoks w tym, że w gabinecie jesteśmy jednocześnie kimś, kto „wie” i kimś, kto uczy się od pacjenta i podąża za nim. I ważne, żeby to nie był jedynie zwrot retoryczny, żebyśmy naprawdę uczyli się od pacjentów, pisał o tym świetnie Casement.

EKD: Bliskie mi jest to, co mówisz o paradoksach. To jest zresztą temat, który mnie od lat zajmuje – relacja między logosem czyli racjonalnością, rozumem, a przypadkiem, wydarzeniem. Jak poruszać się między przygodnością a szeroko pojętym rozumem, który nie może zrezygnować z dążenia do sensu, prawdy, uzasadnienia, uniwersalności, nawet jeśli rezygnuje z jednoznaczności na rzecz polifonii. Jak uznać nieredukowalną różnicę i pluralizm interpretacji, nie popadając w dowolność i nie pozbywając się skrupułów rozumu.

JJ: Mierzę się też wspólnie z kolejnymi pacjentami z pytaniem o to, na ile w danej sytuacji trzeba zgody na to co jest, na ograniczenia, separację, brak omnipotencji, śmierć, czyli w Kleinowskim języku na pozycję depresyjną, a na ile wiary w możliwość zmiany i uporu, żeby do tej zmiany dążyć, niezgody na ograniczenia, manii, czasem omnipotencji, czegoś, co można nazwać upartym popędem życia. Swoją drogą w jednym z Twoich tekstów znalazłam odpowiedź na związane z tym, zajmujące mnie od dawna pytanie. Długo zastanawiałam się nad pojęciem dojrzałości i nad tym, jak pogodzić świadomość starzenia się, tracenia i w końcu śmierci, z pragnieniem życia, bycia twórczym do końca, bycia po stronie życia, póki się żyje. Czy można chcieć żyć – zbliżając się do śmierci, bez zaprzeczania umieraniu? W tekście „Freud w płynnej nowoczesności“ piszesz o pomyśle Ricoeura, który wyróżnił patologiczny i niepatologiczny popęd śmierci. Ten drugi, jeśli dobrze rozumiem, jest umiejętnością tworzenia w miejsce tego, co utracone – innej jakości, nie zastępującej tego utraconego, ale otwierającej jakieś nowe przestrzenie, np. w wyniku separacji w miejsce konkretnej więzi fizycznej z matką, powstaje więź psychiczna, która umożliwia samodzielność, tworzenie innych więzi, własne życie. Nie jestem pewna, czy podobnie może być ze śmiercią, ale jest to ciekawa ścieżka myślenia, chętnie nią pójdę.

EKD: To muszę jeszcze dopowiedzieć, że jest taka książeczka Ricoeura „Żyć aż do śmierci”. Podarowała mi ją przedwcześnie zmarła przyjaciółka Ania Zeidler-Janiszewska. To są przejmujące notatki pisane krótko przed śmiercią, właśnie o tym, np. rozdział: „Aż do śmierci: o żałobie i radości.”
Czasem myślę, że przyszłość psychoanalizy też jest lub będzie oparta na paradoksie, na niemożliwej pozycji. Z jednej strony zależeć będzie od pewnego dostosowania się do koncepcji adaptacji, regulacji, a nawet do neuronauki. A z drugiej właśnie od niedostosowania się, od inspirowania się sztuką i literaturą, od ochrony przestrzeni przejściowej, która nas trzyma, ale nie blokuje ryzyka życia.

Prawda, zabawa, stawanie się

JJ: Wymieniamy i nawiązujemy do metafor, dotyczących całego procesu psychoanalitycznego albo jego właściwości. Było o przepisywaniu, o gościnności poprzez identyfikację projekcyjną, o zamyślaniu się, śnieniu, wikłaniu, paradoksalności. A jak myślisz o psychoanalizie jako takiej? Czy można widzieć ją jako terminowanie u mistrza i naukę lepszych sposobów życia lub radzenia sobie z tym, co życie przynosi? Często mówimy, że psychoanaliza jest leczeniem, choć niespecjalnie lubię to sformułowanie, bo zbyt dużo zjawisk życiowych zamienia w chorobę. A może jest głównie doświadczaniem obecności, uwagi i tego, że „jest ktoś kto cię słyszy i widzi” w świecie bez Boga?

EKD: Doświadczeniem obecności psychoanaliza jest z pewnością, ale też, a może przede wszystkim doświadczeniem żałoby jako warunku otwarcia się ku życiu. Ja lubię sformułowanie, że psychoanaliza leczy. Z kilku powodów. Wielką zasługą Freuda było ujęcie zjawisk patologicznych jako intensyfikacji zjawisk tzw. normalnych, które wszyscy znamy, tylko doświadczamy ich w o wiele mniejszym stopniu. Poza tym psychoanaliza rozwinęła kompleksową teorię chorób psychicznych: ich etiologię, psychodynamikę i sposób leczenia. Tego nie mają inne formy terapii. Gdyby nie uznanie zjawisk patologicznych, nie włączyłaby się w to służba zdrowia. W języku niemieckim słowo „heilen” ma wspólny źródłosłów z „heilig” czyli święty. Leczenie, uzdrawianie jest czymś więcej niż pozbyciem się choroby.
Nie myślę o psychoanalityku jako o mistrzu, ani jako o ekspercie. Bliska jest mi metafora marzącej matki, która oczekuje odpowiedzi pacjenta jak matka dziecka, ale nie decyduje o tym, kiedy i jak ona przyjdzie, stwarza tylko atmosferę oczekiwania i przyjęcia, otwiera pole, w którym można coś znaleźć. A najbliżej jest mi chyba do sokratejskiej metafory akuszerki i sokratejskiego pytania „Dlaczego myślisz tak jak myślisz?”. Na skutek tego namysłu to, co oczywiste, utarte, oswojone przestaje takim być.

JJ: No właśnie, kiedy zaczęłam się zastanawiać co ja tak najprościej, po ludzku mówiąc, „robię” z pacjentami, to pomyślałam, że w dużej mierze, sesja po sesji, zapraszam do tego Sokratejskiego szukania prawdy. Oczywiście – nie jednej prawdy, nie ostatecznej, prawdy konstruowanej, prawdy w pewnym kontekście, ale jednak prawdy. I choć to dość staromodne, to mam poczucie, że wiele moich pacjentek i pacjentów właśnie po to przychodzi.

EKD: Dążenie do prawdy jest w psychoanalizie ważnym, jeśli nie podstawowym punktem odniesienia. Bion był przywiązany do idei prawdy, ale dzisiaj wydaje mi się, że prawda zaczyna ustępować innym koncepcjom: adaptacji, poczuciu bycia żywym, zdolności do regulacji, mentalizacji, więzi. Ja uważam, że idea prawdy jest podstawowa w psychoanalizie, w filozofii i w społeczeństwie. A to, czego doświadczamy dzisiaj, to zanikanie wartości prawdy w dyskursie społecznym lub co gorsza jej perwersja. Fakty i rzeczywistość mają coraz mniejszy wpływ na kształtowanie się opinii publicznej. W rozemocjonowanych przekazach fakty są tak zestawiane, że zawsze pasują do tych przekazów. Nie jest to nowe zjawisko w krajach postkomunistycznych. Nowością jest koniunktura, jaką mają w świecie tak zwana postprawda i postfaktyczność. Psychoanaliza potrzebuje porządku normatywnego jako systemu odniesienia, aby móc poradzić sobie z szaleństwem, zaprzeczeniami i perwersjami jako takimi. Utrata wartości prawdy w społeczeństwie powoduje również trudności w psychoanalizie. Jak można stosować terapię, gdy kłamstwo staje się normą? Jak można zająć się skomplikowaną relacją między cierpieniem a prawdą, skoro pojęcie prawdy zostało utracone lub sperwertowane? Nie chodzi mi tutaj nawet o etykę autentyczności, ale o prawdę jako horyzont, otwarcie, i fundament, który nie zapomina o momentach uwiedzenia i oddania.

JJ: Z kolei bez idei prawdy, która jest punktem odniesienia, rodzajem trzymania, trudniej o zabawę – taką jak rozumiał ją Winnicott. A zabawa to chyba moja ulubiona metafora, ale i tkanka procesu psychoanalitycznego. Może dlatego, że uwypukla przyjemność, której podobnie jak ciała brakuje w psychoanalizie? Czasem udaje mi się tak naprawdę pobawić z pacjentem, stworzyć jakiś świat, metaforę, czasem rzeczywisty rysunek albo plan rozdziału do pracy magisterskiej. Może to wynika ze specyfiki moich pacjentów, ale bliżej niż do poczucia winy i reparacji, jest mi do tego poszukiwania twórczych momentów, „patrz – udało nam się dzisiaj spotkać, stworzyć coś dobrego, pośmiać, roz-bawić”.
I do tej zabawy należy według mnie większość zakłóceń, acting-outów, -inów, rozegrań. Podobnie jak Ty, nie uważam ich za dowody na złą pracę terapeuty, przeciwnie, myślę, że są ważną częścią terapii, oczywiście, jeśli psychoanalityk daje sobie i pacjentowi możliwość myślenia i rozmawiania o nich. To jest zdaje się bardzo bliskie tego co mówisz o wikłaniu i odwikływaniu się, czy w ogóle o rozumieniu scenicznym. Pomysł, żeby tego unikać, byłby chyba także w Twoim języku nie wpuszczaniem do siebie obcego, byłby odcinaniem przestrzeni przejściowej, w której nie jest sztywno ustalone, co jest czyje i kto jest kim, dzięki czemu można się wcielać w różne role, próbować, sprawdzać, bawić, budować tożsamość, oswajać z innością.

EKD: Myślę, że naprawdę chodzi o zabawę, to nie jest tylko metafora. Zazdroszczę jej terapeutom dziecięcym. Pracując z dorosłymi pacjentami szukam tak jak Ty innych możliwości, żeby się wspólnie bawić i wspólnie coś tworzyć. Niedawno pacjentka opowiedziała mi bardzo śmieszny sen, że leżała w supermarkecie miedzy spaghetti i sosem pomidorowym, a ja mówiłam do niej przez megafon. W końcu nic nie kupiła, ale kasjerka kazała jej zapłacić. Oburzona napisała list do Melanie Klein, która jej odpisała, że chce mieć święty spokój, bo już nie żyje. Oczywiście nasuwają nam się od razu różne pomysły jak interpretować ten sen, ale ja uznałam go za dzieło sztuki i byłam zachwycona, że moja pacjentka tak śni, jak matka, która jest zachwycona, kiedy dziecko jej pokazuje, co zbudowało z klocków. I to była moja interpretacja.

Fragmenty rozmowy Ewy Kobylińskiej-Dehe i Julii Jastrzębskiej z książki Jak Feniks z popiołów? O odradzaniu się psychoanalizy w powojennej i dzisiejszej Polsce,  która ukaże się w tym roku nakładem wydawnictwa Universitas pod redakcją Ewy Kobylińskiej-Dehe i Katarzyny Prot-Klinger.

Jeśli jest komu słuchać – wywiad z Andrzejem Lederem, rozmawia Julia Jastrzębska

Julia Jastrzębska: W Nauce Freuda w epoce Sein und Zeit pisałeś: „… do wydobycia całego bogactwa i oryginalności psychoanalitycznego myślenia niezbędne jest oparcie się na ważnych osiągnięciach dwudziestowiecznej myśli filozoficznej.” I dalej „[Psychoanaliza] może stać się inspirująca dla filozofów, jest bowiem próbą przywrócenia jedności myślenia”. Chciałabym dziś z tobą porozmawiać właśnie o relacji między filozofią i psychoanalizą, o korzyściach z obustronnej wymiany między nimi. Kontekstem dla tego pytania jest powstanie unikatowego w polskim środowisku projektu – Ośrodka Myśli Psychoanalitycznej, który skupia filozofów i klinicystów zanurzonych na różne sposoby w psychoanalizie, i który zrodził się m.in. z idei takiej wymiany. Jesteś jedną z osób odpowiedzialnych za pojawienie się tego przedsięwzięcia. Mógłbyś powiedzieć jak do tego doszło?

Andrzej Leder: Na to złożyło się kilka okoliczności. W Instytucie Filozofii i Socjologii PAN od wielu lat spotyka się dużo osób, które są filozofami z krwi i kości, a które albo fascynowały się albo nadal fascynują psychoanalizą jako teorią filozoficzną właśnie. I to jest unikalne, nigdzie indziej w Polsce nie ma środowiska akademickiego, w którym było by tyle osób rozumiejących psychoanalizę i jej miejsce w obrębie dyscyplin humanistycznych. Wśród nich jest Paweł Dybel, który razem z Ewą Kobylińską-Dehe realizowali w ciągu ostatnich lat polsko-niemiecki projekt dotyczący pamięci o psychoanalizie i historii psychoanalizy, szczególnie w kontekście Zagłady. Ten projekt pozwolił na zbliżenie się środowisk akademickich zajmujących się psychoanalizą z klinicystami, psychoanalitykami i to się okazało źródłem niezwykle owocnych dyskusji. Te dwie okoliczności stworzyły potencjał, który zaowocował powstaniem Ośrodka.

JJ: Ten projekt współtworzą klinicyści. Teraz rozumiem, że jest to w jakiejś mierze kontynuacja owocnego zbliżenia, o którym powiedziałeś. Co może wynikać z tego spotkania?

AL: Ponieważ sam praktykuję psychoterapię, to mogę coś powiedzieć o tym, w jaki sposób doświadczenie kliniczne wpływa na mój sposób myślenia filozoficznego, czy teoretycznego. Na najbardziej ogólnym poziomie – nadaje mu pewną wagę, gravitas, co oznacza, że pozbawia też „nieznośnej lekkości”. Pewne szczegóły, problemy, pytania wyłaniają się nagle oświetlone tym doświadczeniem i zmuszają do drążenia… Z drugiej strony, sądzę że trzeba mieć pewien kontakt z myśleniem spekulatywnym, doświadczenie filozoficzne, żeby kontakt z kliniką zamieniać na wymiar teoretyczny.

JJ: Mam poczucie, że łatwiej psychoterapeutom interesować są filozofią i wymiarem teoretycznym, niż filozofom – doświadczeniem klinicznym. To jest też związane po prostu z ograniczonymi możliwościami przekazania doświadczenia z pracy z pacjentami. Opisywanie doświadczenia to nie to samo co doświadczanie tego czym jest psychoanaliza czy psychoterapia. W drugą stronę teoretycznie jest to prostsze, bo filozofię się czyta, rozmawia, myśli. Tylko tu z kolei dużą barierą jest nasza, czyli klinicystów, nieznajomość języka filozofii i historii filozofii czy idei. Sama od lat jestem gorącą zwolenniczką tego, żeby wprowadzić fakultet z filozofii do szkolenia psychoanalitycznego, żebyśmy wiedzieli, jakimi kategoriami myślimy, co jest do nich alternatywą, żebyśmy nie wyważali otwartych drzwi. I dlatego też bardzo mnie ciekawi, jak w tobie współistnieją te dwie tożsamości – filozofa i klinicysty, co z siebie czerpią.

AL: W Mimesis Erich Auerbach kontrastuje opowieści eposów greckich i Starego Testamentu. Mówi że w Iliadzie wszystko oświetlone jest jednolitym blaskiem, a w historiach Biblii nagły snop światła eksponuje jakieś dramatyczne wydarzenie, nie pozwala o nim zapomnieć, powoduje, że staje się ono centrum myśli, a wszystko inne znika. Doświadczenie kliniczne tak właśnie na mnie działa. Jakieś pytanie filozoficzne, na które w ciągu wieków zgromadzono sto odpowiedzi, a wszystkie dobre, zaczyna nagle mnie dręczyć, pojawia się jako cierpienie albo duma konkretnego człowieka, ten człowiek mi je powierza, ale też mnie nim obciąża, muszę znaleźć jego i moją odpowiedź… Myślę na przykład, że Prześnionej rewolucji nie napisałbym bez doświadczenia pracy z kimś naprawdę głęboko zranionym, kto w zadziwiający sposób nie widział zranienia innych. Jedna z ważnych tez tej książki – że skrzywdzeni mają kamienne serca – nabrała dla mnie treści właśnie przez to doświadczenie. I okazało się, że dla kręgów akademickiej humanistyki była to teza jakoś zaskakująca, trudna do przyjęcia, szczególnie gdy dotyczyła swoich, bliskich. Teza, że ludzie straumatyzowani kamienieją i że w szczególny sposób dotyczy to naszej, polskiej kultury.

JJ: Dla klinicysty teza o kamienności czy lodowaceniu serc, umysłów i całych ciał w wyniku traumy jest dość oczywista. Innym aspektem tego jest identyfikacja z agresorem, którą opisała już Anna Freud, albo doświadczenie klinicystów, zgodnie z którym poczucie krzywdy jest jednym z trudniejszych „objawów” i jedną z trudniejszych pozycji życiowych do zmiany.

AL: To jest dobry przykład. Bo ta teza rzeczywiście dla klinicystów jest oczywistością, a jednocześnie nie jest ona poddawana refleksji w kontekście dyskursu publicznego, dotyczącego nie nas indywidualnie, ale jako społeczeństwa i kultury. Tu wypada raczej mówić „bądźmy po stronie ofiary”, „ofiara ma zawsze rację”… A przede wszystkim mamy swoje rodzime „Polska Chrystusem narodów”, czyli samym dobrem. Kiedy po raz pierwszy napisałem o tym kamienieniu, jeszcze w jakimś artykule, to odezwała się do mnie Maria Janion i powiedziała, że był to dla niej ważny tekst w kontekście jej rozumienia romantyzmu, dostrzeżenia zamkniętego charakteru tej formacji. Uogólniając, mam poczucie, że jest wiele doświadczeń klinicznych, które uczą pokory i dają dostęp do, nazwijmy to, „twardości ludzkiego świata”. Ale klinicyści nie przenoszą ich na paradygmat kulturowy, czy na mitologie, w których żyjemy, na to jak mówimy, jak myślimy.

JJ: Ja bym to trochę złagodziła – myślę, że na prywatnym czy środowiskowym gruncie mamy taką refleksję, jest też trochę książek klinicystów, w których to właśnie robią, np. książki Christophera Bollasa, łącznie z najnowszą, tego właśnie dotyczą. Natomiast po pierwsze brakuje nam narzędzi i znajomości różnych pojęć i kategorii, po drugie jako środowisko, nie za bardzo umiemy pisać…

AL: Pod tym względem mistrzem pozostaje sam Freud. Jest wielkim pisarzem języka niemieckiego, twórcą metafor, które do dziś rządzą zbiorową wyobraźnią. Harold Bloom pisze o nim jako o „mocnym poecie”. Przede wszystkim jest jednak świadkiem grozy istnienia. Używam terminu, wprowadzonego przez Szoszanę Felman, która o niektórych pisarzach – Kafce, Canettim – pisze tak właśnie: to świadkowie grozy istnienia. Grozy, która w życiu codziennym jest przysłonięta, chronimy się przed nią. Myślę, że w doświadczeniu klinicznym, także we własnej terapii, te osłony, warstwy ochronne opadają i wtedy momentami tego doświadczamy. To dotyczy też Freuda. Mówiąc trochę inaczej, Freud jest kronikarzem ludzkich, także własnych, upadków; pisze o nich ze zrozumieniem i czułością. Więc może dla mnie doświadczenie psychoterapeutyczne otwiera i uwrażliwia właśnie na to, jak bardzo każdy z nas upada, a także jak bardzo się przed tym chronimy, czasem skutecznie, a czasem – wcale nie…

JJ: Co dokładnie masz na myśli, kiedy mówisz o „grozie istnienia” czy „twardości życia”?

AL: No, o twardość między ludźmi… O świadomość, ile jest zwykłego okrucieństwa, obojętności szczególnie wobec na różne sposoby słabszych, zależnych, dzieci. Jak ono się dzieje, mimochodem, przez przeoczenie albo dlatego, że tak jest łatwiej. Bo nie mówię tylko o spektakularnych przypadkach przemocy czy nadużyć, ale o tych codziennych, z którymi zresztą chyba najczęściej się spotykamy w pracy klinicznej. No i o tym, co to z ludźmi robi, jak to przenoszą w związki w dorosłości, ile agresji jest w każdej relacji międzyludzkiej. A co za tym idzie – również w gabinecie.
Kiedy to doświadczenie i spojrzenie z niego płynące wniesie się w obszar kultury… To uczy pokory wobec napuszenia i wzniosłości, albo dla odmiany jednostronnej, bezwzględnej krytyki, które często dominują w teoriach filozoficznych i szerzej – naszych kulturowych narracjach. Więc dla mnie gabinet to jest lekcja pokory. Również w tym sensie, że jak się porusza tylko na gruncie teorii – jak to jest w przypadku uprawiania filozofii – to łatwo jest pofrunąć, a gdy siedzi naprzeciw – albo leży obok – ktoś inny, to każde słowo, ba, każde westchnienie, poddane jest weryfikacji.

Spekulatywny Freud
JJ: Powiedziałeś o wpływie spotkań z pacjentami na twoje myślenie filozoficzne. A jaka relacja zachodzi według ciebie między teoriami filozoficznymi a teoriami psychoanalitycznymi?

AL: Ja nie uważam, że teorie używane w psychoanalizie jako praktyce klinicznej różnią się jakoś szczególnie od teorii filozoficznych. Choć może tak, że psychoanaliza jest w dużo większym stopniu dogmatyczna niż filozofia. Choć oczywiście jest też bardzo spekulatywna.

JJ: Może zdefiniuj tę spekulatywność i dogmatyczność. Czy spekulatywność nie musi zawsze opierać się na jakichś przesłankach?

AL: Oczywiście, ale filozofia ma o wiele dłuższą historię krytycznej oceny swoich własnych przesłanek, niż psychoanaliza. To się zaczęło już w starożytności, u sofistów i sceptyków. Od dwustu lat, od czasów Kanta, filozofia zajmuje się tym z ogromną systematycznością. A przy okazji – statusem prawd podstawowych we wszystkich obszarach myślenia. Pod tym względem jest niezastąpiona. I w zasadzie filozofów, którzy próbują w dzisiejszych czasach filozofować dogmatycznie, to znaczy bez krytycznej oceny własnych pojęć, nie traktuje się do końca poważnie. Dla mnie zresztą psychoanaliza jest też bardzo ciekawa właśnie jako swoista krytyka poznania. Tak można na przykład czytać Objaśnianie marzeń sennych. Tak czytał Freuda Paul Ricoeur, który nazwał go – obok Marksa i Nietzschego – jednym z „filozofów podejrzeń”.

JJ: Czy zatem można powiedzieć, że spekulatywność ma coś wspólnego z napięciem między wiedzą i niewiedzą?

AL: W pewnym sensie tak. Spekulatywność to pojęcie filozoficzne, które wywodzi się od Hegla i od stwierdzenia, że pojęcia pracują. Kiedy stykamy się z pojęciem albo je tworzymy, to zawsze, chcąc nie chcąc, uruchamiamy jego negację, czyli zaczynamy w nie krytycznie wątpić, wychodzić poza nie. Jeśli to powstrzymamy, zadowolimy się naszą tezą i pierwotnym kształtem pojęcia, to właśnie pozostajemy w myśleniu dogmatycznym. A kiedy wątpimy, to odkrywamy wszystko, co mieści się poza pierwotnym pojęciem, co je neguje. Oznacza to, że pozwalamy pojęciu pracować. A następnie dokonujemy syntezy wątpienia i pierwotnego pojęcia, i dzięki temu uzyskujemy pojęcie syntetyczne, szersze, więcej ogarniające. To jest zresztą coś, co często odnajdujemy w tekstach Freuda – on stawia pewne tezy, tworzy pojęcia, jak na przykład pojęcie popędu, potem się zastanawia, czy one mają sens, znajduje jakieś kontrargumenty, składa je z tymi tezami, coś mu z tego wynika i to jest właśnie taki proces pracy pojęć. Zresztą jak się nie ma wprawy, to takie teksty trudno się czyta, bo nic nie jest jednoznacznie zdefiniowane, wszystko się zmienia w trakcie lektury.

JJ: A których psychoanalitycznych autorów, poza Freudem, uważasz za spekulatywnych?

AL: Lubię czytać Biona i Winnicotta. I oczywiście Lacana, choć tu o lubieniu może trudno mówić. Ale jest spekulatywny.

JJ: Nie wymieniłeś Klein.

AL: Teoria Klein jest bardzo spekulatywna, ale Klein tego, moim zdaniem, nie napisała w spekulatywny sposób. Jest to oczywiste kiedy czyta się Segal. Bo sama Klein wydaje mi się osobą, która doświadczała, tworzyła i działała, ale nie szczególnie skupiała się na teoretycznym opisie.

JJ: Ale najczęściej wracasz do Freuda…

AL: Bo jego studiowałem jako filozofa, o nim najwięcej myślałem i napisałem książkę…I może warto jeszcze dodać, że jego metoda myślenia jest zupełnie inna, niż ta obowiązująca w dzisiejszej psychologii akademickiej. Tej, która pretenduje do tego, żeby być nauką empiryczną, w takim sensie w jakim empiria jest definiowana w nowożytności. Oznacza to, że zajmujemy się tym, co jest powtarzalne, staramy się to wyizolować w eksperymencie i jakoś skwantyfikować. Na tyle, żeby wyniki badań były porównywalne. A zarówno psychoanaliza, jak i filozofia wyrastają z doświadczenia, ale rozumianego w inny sposób. Nie w znaczeniu powtarzalnego eksperymentu, tylko w takim sensie, w jakim człowiek chodzi po ulicy, rozmawia z innymi ludźmi, ma różne doświadczenia i zamienia je w jakieś refleksje. To zresztą zarzucał psychoanalizie Popper.

JJ: Mam poczucie, że napięcie między tą powtarzalnością i w związku z tym wiedzą, a jednostkowością doświadczenia i w związku z tym świeżością patrzenia i otwartością na nieznane, to jedno z sedn psychoanalizy jako praktyki. Mamy zresztą w dekalogu Bionowskie „bez pamięci i bez chęci”, czyli wezwanie do tej otwartości, tak żeby wiedza czy teoria nie zasłoniły nam pacjenta, czy szerzej – drugiego człowieka, świata. To jest oczywiście wezwanie niemożliwe, bo nie jesteśmy Husserlowską „białą kartką”, ale tym bardziej jest potrzebne.

AL: Nie jesteśmy białą kartką, już kiedy używamy najprostszego języka, mamy w nim zapisane doświadczenie pokoleń, nie da się od tego uciec.

Leczenie myślenia
JJ: Różnice między filozofią a psychoanalizą dotyczą chyba również w pewnym stopniu pytań jakie sobie zadajemy i celów jakie sobie te dziedziny stawiają.

AL: W jakiejś mierze tak. Np. sądzę, że ponieważ zadaniem i celem klinicystów jest ulżyć w cierpieniu, muszą mieć swoistą dogmatyczną pewność tego, że ich działanie opiera się o coś niepodważalnego. I to jest źródło jednej z trudności w rozmowach psychoanalityków i filozofów.

JJ: Myślę, że często się tak dzieje, ale nie jestem pewna czy tak być musi, czy to wynika z samej natury klinicznej pracy, czy bardziej z jej różnych uwarunkowań. Mi jest bliskie Winnicottowskie założenie o zabawie w gabinecie – szukamy myśli, ujęć, metafor, które nam się przydadzą do zbudowania czegoś, bo na czymś w budowaniu trzeba się oprzeć. Ale jeśli dana teoria nie działa, nie pasuje, to ją odkładamy i szukamy innej albo tworzymy inną. Thomas Ogden np. pisze, że dla każdego pacjenta tworzy nową teorię. Choć oczywiście masz rację, że nie moglibyśmy pracować bez pewnych brzegowych założeń. Np. że rozmowa i spotkanie może być leczące.

AL: No właśnie, są pewne założenia, które wszyscy przyjmujemy. Wielu biologicznie zorientowanych lekarzy, ale też pozytywistycznie myślących ludzi spoza terapii, w ogóle odrzuca przekonanie, że słowo może leczyć. Albo przekonanie o wadze przeszłości i tym, że przeszłość jest w naszej psychice jakoś obecna. Sartre stworzył taką wizję człowieka, w której przeszłość – ani ta odległa, ani ta najbliższa, sprzed momentu, nie ma żadnego znaczenia. To zresztą dobry przykład tego, dlaczego lubię studiować teorie filozoficzne – nie tylko dla nich samych, ale też po to, by rozszerzały mi spojrzenie na człowieka, którego spotykam w gabinecie. Perspektywa Sartre’a pozwala mi pomyśleć – a co, gdyby ten człowiek w ogóle nie był obciążony żadną przeszłością? I jeszcze jedno założenie, że sens tego, co jawi się w świadomości, wymaga jakiegoś odszyfrowania, zrozumienia. Bez tych dwóch ostatnich założeń powiązanie snu o wilkach z postaciami z życia dziecięcego pacjenta, z taką brawurą z jaką dokonał tego Freud, nie byłoby możliwe. Bez nich wydaje się nieuprawnionym, arbitralnym uroszczeniem.
Natomiast jest też ważne podobieństwo między celami psychoanalizy i filozofii. Wiadomo, że psychoanaliza powstała jako sposób leczenia i właściwie do dzisiaj uważa się, że jej podstawowym zadaniem jest leczenie… W filozofii – jeśli by spojrzeć na jej cele u początków, czyli jeśli odwołać się do Sokratesa i Platona, to oni też leczyli, tylko że nie pojedyncze osoby, tylko chore społeczeństwo Aten.

JJ: Na co chorowało społeczeństwo Aten?

AL: Na sofistykę, czyli na to, że można było dowolnie wykręcać wszystkie pojęcia, co wykorzystywali demagogowie do tego, żeby przez wpływ na ówczesną demokrację rządzić tym społeczeństwem. Platon mówi wprost w Dialogach – że trzeba naprawić, skorygować myślenie Ateńczyków. I wielokrotnie w filozofii pojawiał się ten wątek leczniczy, potrzeba leczenia, czy naprawiania myślenia. Gdy Kartezjusz rozpoczynał nowożytną filozofię, to miał poczucie, że to co było przed nim jest tak poplątane i powoduje takie zagubienie w myśleniu, że on musi znaleźć coś, na czym można się oprzeć, jakąś prawdę, w którą nie można wątpić. Czy piszący w 30. latach XX wieku Husserl – on też uważał, że coś się popsuło w kulturze europejskiej.
Jest też między filozofią i psychoanalizą pewne podobieństwo genealogiczne, dotyczące warunków społecznych, w których powstały. Ja uważam, i często o tym mówię, że psychoanaliza jest teorią, a nawet pewnego rodzaju wyznaniem wiary, nowożytnego świata mieszczańskiego. Psychoanaliza pojawiła się pod koniec XIX wieku, w momencie, kiedy europejskie mieszczaństwo zaczęło się laicyzować, odchodzić od wspólnotowych form religii, tradycyjnego judaizmu czy chrześcijaństwa. I w moim poczuciu psychoanaliza przyjmuje się tam, gdzie istnieje zeświecczone mieszczaństwo. Stąd w dużej mierze jej sukces w Polsce po 89 roku. I mimo że katolicyzm jest ciągle w tym kraju potęgą, to pojawiło się tak wiele osób, które na tyle rozluźniły swoje związki z religią – bo nie musi to być całkowite odejście od wiary – że powstało miejsce na inną formę praktyki duchowej, inną formę duszpasterstwa, czyli na psychoanalizę i psychoterapię. I bardzo podobnie było z filozofią, która pojawiła się dlatego, że stary świat religii Homera i Hezjoda zaczął się rozsypywać. Powstały polis greckie – czyli na ówczesne czasy społeczeństwa mieszczańskie – które zaczęły kwestionować dotychczasowy mityczny świat i budować inny sposób myślenia.

Wymierający język?
JJ: Może zróbmy jeszcze dygresję i powiedz czym zajmuje się współczesna filozofia. Chciałabym jakkolwiek zdefiniować o czym mówimy w tej rozmowie, kiedy mówimy o filozofii.

AL: Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że filozofia spekulatywna, o której rozmawiamy, jest w obrębie Zachodu wpływowa przede wszystkim w Europie, w świecie anglosaskim zaś uprawiana jest przede wszystkim na wydziałach literatury. Wydziały filozofii, zresztą bardzo tam niewielkie, zajmują się prawie wyłącznie filozofią analityczną. Jeśli chcesz współcześnie opublikować tekst filozoficzny w anglosaskim piśmie, to musisz spełnić różne kryteria, wywodzące się z nauk przyrodniczych, z twardego pozytywistycznego myślenia. Na przykład napisać od razu na początku o czym będzie ten tekst i jakie będą jego konkluzje.

JJ: To chyba dobra zasada?

AL: Tylko że żaden ważny, europejski filozof, taki którego do dzisiaj czytamy, tak nie pisał. Ani Wittgenstein, prekursor filozofii analitycznej, ani Freud, ani Heidegger tak nie pisali i siła ich tekstów leży w dużej mierze w tym, że tak nie pisali. Podobnie Hegel, Derrida, czy Lacan. Filozof mówi: ponieważ moje pojęcia zmieniają i rozwijają swój sens, więc to o co mi chodzi będzie widoczne jak skończę, nie da się tego wyrazić wcześniej. I tu dochodzimy do sedna twojego pytania – czym zajmuje się filozofia. Jak już mówiłem, przede wszystkim zajmuje się krytyczną oceną statusu prawdziwościowego swoich własnych podstaw, a przy okazji podstaw wszystkich dziedzin myślenia. Ale jest też inna bardzo ważna funkcja myślenia filozoficznego – to tworzenie nowych pojęć. Tworzenie słów, terminów i koncepcji, które potrafią uchwycić zmianę świata, ba, tę zmianę projektować! Gilles Deleuze uważał wręcz, że to jest samo sedno aktywności filozoficznej. I robiąc właśnie to filozofem staje się lekarz i psychoanalityk Freud, socjolog Weber, historyk Braudel czy ekonomista Nassim Taleb. Ale w zdyscyplinowany i systematyczny sposób robią to jednak przede wszystkim prawdziwi filozofowie spekulatywni, w XX wieku na przykład Walter Benjamin, niesławny Martin Heidegger, Emmanuel Levinas, Jacques Derrida albo Giorgio Agamben.
Natomiast filozofia analityczna jest częścią neopozytywistycznego spojrzenia na świat, spojrzenia które uważa, że wszystko co ważne zostało już w gruncie rzeczy ustalone, zaś postęp dokonuje się tylko przez dodawanie nowych faktów do puli już znanych. W nauce oznacza to skrajny empiryzm – nie myślimy, tylko badamy. W teorii politycznej – koncepcję końca historii, żadne nowe pojęcia nie są potrzebne, bo demokracja liberalna a la USA nie ma alternatywy. W praktyce – dominację neoliberalizmu i hegemonię anglosaskiego modelu cywilizacyjnego. Zaś filozofia poszukująca nowych pojęć zawsze podważa zastany porządek, sytuuje się więc po stronie kontestacji zastanego świata i szukania tego, co dopiero majaczy na horyzoncie przyszłości. Jest w istocie radykalna, a czasem wręcz rewolucyjna. Ale może się okazać, że ten pozytywistyczno-neoliberalny sposób myślenia, wyrażany w świecie amerykańskiej hegemonii, weźmie górę. Wtedy filozofia uprawiana w tradycji europejskiej okaże się wymarłym językiem. Takie rzeczy już się zdarzały – w pierwszych wiekach chrześcijaństwa najsubtelniejsza filozofia spekulatywna powstawała w języku greckim, w Bizancjum, ale Cesarstwo Wschodnie upadło i wraz z nim ta tradycja praktycznie zaginęła. Przetrwało i było kontynuowane to, co powstało na Zachodzie, w języku łacińskim i w łacińskich tłumaczeniach z arabskiego. Od Augustyna z Hippony po Tomasza z Akwinu.

Podmiot zbiorowy na kozetce
JJ: Wracając do podobieństw i różnic między filozofią i psychoanalizą, to pewną różnicę stanowi chyba to, że materią psychoanalizy jest indywidualna istota ludzka, a filozofia zazwyczaj tworzy konstrukcje, które są raczej uniwersalne, ogólne.

AL: To prawda. Ale jednocześnie w ciągu ostatnich lat wzrasta we mnie przekonanie, że między podmiotem indywidualnym a zbiorowym nie ma wcale dużej różnicy.

JJ: No właśnie, to się da zauważyć. W ostatnich książkach położyłeś Polskę, a potem wiek dwudziesty na kozetce. Dyskusje wokół Prześnionej rewolucji tego często dotyczą, np. krytycy pytają jak można mówić o zbiorowym poczuciu winy.

AL: Ten sposób pracy zainspirowany jest przemyśleniem koncepcji Lacana. Choć nie jest to Lacanowska teza, bo on expressis verbis twierdził, że istnieje tylko podmiot indywidualny. Ale wiele z tego, co mówił i pisał było adresowane do różnych podmiotów zbiorowych, i gdy czyta się postlacanistów, na przykład Żiżka, to u nich już ewidentnie występują podmioty zbiorowe. Inspirowana Lacanem koncepcja jak to zrobić, żeby nie było zbyt dużej różnicy między podmiotem indywidualnym i zbiorowym opiera się na założeniu, że gdy nad kimś się zastanawiamy zawsze mamy do czynienia z ciągiem, czy zbiorem wypowiedzi. Otóż tak jak podmiot indywidualny jest traktowany jako ten, kto generuje ciąg, czy zbiór wypowiedzi, można również podmiot zbiorowy potraktować jako autora zbioru wypowiedzi. Wtedy na przykład polski podmiot kulturowy będzie autorem pewnego zbioru wypowiedzi, który jest dla niego charakterystyczny. I można się zastanawiać jakie cechy ma podmiot, który mógł stworzyć ten właśnie zbiór wypowiedzi. W analizie indywidualnej zastanawiamy się, czy wypowiedzi wskazują na strukturę, powiedzmy, histeryczną czy borderline, podobnie możemy myśleć o kanonicznych tekstach pewnej kultury. Można też uznać za nieświadomość tego zbiorowego podmiotu to, co nie jest wypowiadane na poziomie społecznym, a o czym wiemy, że istnieje, na przykład takie prywatne opowieści rodzinne, które stoją w sprzeczności z dyskursem prowadzonym na poziomie zbiorowym.

JJ: Tylko to rodzi kolejne pytanie, które zadawała Agata Bielik-Robson w jednej z debat organizowanych przez Ośrodek Myśli Psychoanalitycznej – o to czy będąc filozofem społecznym, można być wobec społeczeństwa w roli, w jakiej psychoanalityk jest wobec pacjenta. Czy inaczej, jak to, co piszecie może mieć przełożenie na zmianę społeczną.

AL: Odpowiedź zależy od tego, jak rozumie się istotę procesu psychoanalitycznego. Nie sądzę, żeby jakiekolwiek społeczeństwo podjęło świadomą decyzję o wejściu z jakąkolwiek osobą czy grupą w relację stricte terapeutyczną. Ale z drugiej strony, utrzymywanie przez suwerena takich akademickich wydziałów, na których uprawia się krytyczną teorię własnej kultury, dopuszczanie do tego, żeby taka krytyka i rewizja upowszechniała się i wpływała na świadomość społeczną oznacza w gruncie rzeczy akceptację zmiany. I tak się często działo. Realny wpływ pism filozoficznych inspirowanych psychoanalizą na to, co dzieje się w społeczeństwie, ma swoją długą już tradycję. Pierwszy raz robiono to w ramach Szkoły Frankfurckiej. Prace Herberta Marcusego, który łączył w swoim myśleniu idee rewolucji społecznej, rozumianej w duchu marksistowskim, z rewolucją seksualną, inspirowaną szczególnym odczytaniem dzieła Freuda, a właściwie Reicha, miały ogromny wpływ na wydarzenia roku 68 na Zachodzie. Potem był poststrukturalizm i dekonstrukcja, bardzo mocno inspirowane psychoanalizą, z których wyrasta teoria postkolonialna i – często na zasadzie polemiki – duża część współczesnej teorii feministycznej. I wreszcie mamy Żiżka i cały nurt, który on reprezentuje, lacanowską filozofię polityczną. Która ma zresztą wiele rozgałęzień, bo mamy dzisiaj lacanowską lewicę i prawicę.
Dziś zresztą obserwujemy wielki powrót do Szkoły Frankfurckiej, staje się znowu bardzo modna, po okresie 30 lat przerwy.

JJ: Dlaczego?

AL: Przede wszystkim dlatego, że Szkoła Frankfurcka była i jest krytyką kapitalizmu, a ta krytyka znowu jest na fali.
Innym przykładem wpływu psychoanalizy na zmianę narracji, które istnieją na poziomie społecznym – jest kino. Można powiedzieć, że sojusz z amerykańskim kinem uczynił psychoanalizę – oczywiście w wersji mocno spopularyzowanej – językiem drugiej połowy XX wieku. Nieco upraszczając, większość amerykańskich scenarzystów i reżyserów chodziła na psychoanalizę, czasem też ją czytali. To spowodowało, że ogromna część narracji, o której opowiada kino, jest na takiej podstawowej psychoanalizie zbudowana – komuś coś się zdarzyło w dzieciństwie i potem w dorosłości coś z tego wynika. Kino uczyniło ten motyw psychoanalizy wszechobecnym.
Tak że – wracając do tematu kładzenia społeczeństwa na kozetce – rzeczywiście uważam, że nazywanie ukrytych i przemilczanych treści, obecne w przenikliwych tekstach kultury, a więc też w obszarze sztuki, ma moc zmieniania świadomości społecznej. I nie przypadkowo konserwatywne nurty zawsze są niechętne teorii i sztuce krytycznej; nie chcą przepracowywania swoich „rodzinnych mitów”. W Polsce na przykład – kwestii związanych z płcią, stosunku Polaków do Żydów czy klasowego, folwarcznego charakteru polskiej kultury i społeczeństwa.

JJ: Tylko że do tego jest potrzebne, żeby pacjent był w gabinecie, czy – w czasach pandemii i pracy zdalnej trzeba by powiedzieć – żeby pacjent był na łączach. A czy nasze społeczeństwo chce rozmawiać, rozumieć? Chce szukać prawdy?

AL: Wydaje mi się, że przynajmniej ten odłam, który jest „wielkomiejską klasą średnią” – chodzi o typ mentalności, a nie miejsce zamieszkania czy stan portfela – chce. Choćby dlatego, że dusi się w tej hierarchicznej, niby patriarchalnej i nacjonalistycznej formie zbiorowej kultury, która jest w Polsce hegemoniczna. Ale spojrzałbym na to też od innej strony, bo w pewnym sensie jedyny sposób, żeby nie dopuścić czegoś do siebie, gdy już dopuściło się, by ktoś do Ciebie, mówił, to zamknąć mu usta. A to wcale nie jest, na poziomie społecznym, takie proste. Można próbować go dyskredytować, to w Polsce częsta praktyka, można próbować cenzurować, zakneblować tych co mówią, doprowadzić do tego, żeby wypowiedzi, które mogłyby otworzyć trudne sprawy, były niemożliwe. … Ostatecznie można zabić kogoś, kto próbuje nam to coś przekazać, to taka faszystowska praktyka. I to się oczywiście zdarzało. Ale jeśli jest komu mówić i jeśli jest pewna grupa ludzi, którzy chcą i są w stanie słuchać, to wierzę, że jakaś zmiana z tego musi wyniknąć. Choć niekoniecznie taka, jakiej się spodziewamy. Jak mówi Lacan, ponieważ komunikacja międzyludzka oparta jest na nieporozumieniu, to czasem jesteśmy naprawdę zadziwieni tym, co się zdarzyło ze słowami, które wypowiadamy.

JJ: Dziękuję ci bardzo za tę rozmowę.

Redakcja: Barbara Barysz, Agata Bielińska, Julia Jastrzębska, Ewa Kobylińska-Dehe, Zbigniew Kossowski, Andrzej Leder, Adam Lipszyc.

Kontakt: wunderblock@ifispan.edu.pl

ISSN: 2720-4391

Ośrodek Myśli Psychoanalitycznej