Ośrodek Myśli Psychoanalitycznej
Instytut Filozofii i Socjologii PAN

Nieciągłość przestrzeni: miejsca

W eseju O psychoanalizie i przestrzeni publikowanym wcześniej na tych łamach pisałem o specyficznie ludzkim doświadczaniu przestrzeni, w którym nie jest ona czymś, jakąś rzeczą dającą się spostrzec i opisać, lecz raczej relacją wytwarzaną między rzeczami lub między rozumem a okalającym go światem […] w doznaniach, przeżyciach, nastrojach, działaniach. Jej źródłem jest doświadczenie życia, dzięki któremu zostaje ukonstytuowana. Jest ona pewną relacją egzystencjalną. Nie żyjemy wśród punktów, trójkątów czy linii prostych, ani nie żyjemy w nieskończonym ciągu homogenicznych miejsc. Żyjemy w domach, w miejscach znanych i przyswojonych, w okolicach nas otaczających, wybieramy się w drogę ku miejscom obcym (Buczyńska-Garewicz 2006: 10;13). Przestrzeń stwarzana w relacji świata z umysłem nie jest zatem czymś w rodzaju jednolitego ośrodka podobnego powietrzu, tła czy zbiornika tworzącego ramę dla ludzkich działań. Ma strukturę tworzoną przez miejsca. A czym one są?

Zacznijmy od Krakowskiego Przedmieścia w Warszawie, które – zdaniem legendy polskiej urbanistyki Kazimierza Wejcherta – jest jednym z najciekawszych ciągów przestrzennych w Europie […] Wnętrza tego układu są bardzo czytelne, sprzężone za pomocą przestrzeni i dominant kolejnych odcinków tego ciągu: plac Zamkowy – wnętrze przed kościołem Karmelitów – małe wnętrze poprzeczne przed gmachem Prezydium Rady Ministrów [obecnie Pałac Prezydencki] – wnętrze u wylotu ulicy Królewskiej – rozszerzenie ulicy przed Pałacem Staszica z centralnie ustawionym pomnikiem Kopernika i wysokościowym akcentem wież kościoła Św. Krzyża. Te wyodrębniające się wyraźnie odcinki ulicy można nazwać odcinkami wrażeń, z których każdy ma swoją dominantę i odmienny od sąsiadujących odcinków nastrój (Wejchert 1984: 174-175). Urbanista nie tylko ten konkretny trakt, lecz miasto w ogólności rozumiał jako szereg różnego typu wnętrz sprzężonych, z których każde można analizować pod względem napięcia wrażeń i doznań emocjonalnych, jakie powodują. Wejchert opracował narzędzie, które pomagało badać i wyrażać ilościowo przeżycia obserwatora w czasie przesuwania się przez ciąg czasoprzestrzenny (na przykład podczas wędrówki Krakowskim Przedmieściem). Krzywa wrażeń jest wykresem, którego oś poziomą stanowi skala czasowa oznaczająca kolejne punkty widokowe na trasie, [zaś] na osi pionowej oznaczane będą napięcia wrażeń, powstających pod wpływem układów o różnych wartościach przestrzennych i znaczeniowych. Aby oddać nasilenie doznań Wejchert proponował skalę dziesięciostopniową, gdzie 1 oznaczało układ monotonny, bez walorów urbanistycznych i architektonicznych, natomiast 10 zarezerwowane było dla zespołów o dużej wartości, wzbogaconych kilkoma dominantami o znaczeniu podstawowym dla miasta, jego sylwety i krajobrazu (Wejchert 1984: 171-173).

Dla Wejcherta przestrzeń – na pewno miejska, bo nią się zajmował – nie jest zatem jednorodna, lecz ma wyraźną strukturę tworzoną przez wnętrza różniące się pod względem siły doznań, jakie powodują. Nie jest ona czymś statycznym, jak dekoracje teatralne czy ściany labiryntu, lecz odsłania się w czasie, wraz z aktywnością podmiotu (na przykład spacerowicza czy wędrowca). Podobny sposób myślenia prezentował Yi-Fu Tuan. Badacz ten uznawany jest za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli geografii humanistycznej, ponieważ w centrum zainteresowania postawił on to, w jaki sposób ludzie, dzięki swoim zdolnościom, nadają znaczenie przestrzeni oraz miejscu i organizują je (Tuan 1987: 15). Znajdziemy u niego intuicję analogiczną do wyrażanej przez Wejcherta, gdy mówił o mieście jako zespole wnętrz, które (odsłaniając się w czasie) powodują słabsze bądź silniejsze wrażenia – kojarząc przestrzeń z ruchem, odczuwamy miejsce jako pauzę: każde zatrzymanie w ruchu umożliwia przekształcenie sytuacji (położenia) w miejsce (Tuan 1987: 16). Obaj badacze przyjmowali więc, że przestrzeń składa się z miejsc – pewnych punktów wyróżnionych, które absorbują uwagę (świadomą i nieświadomą) bardziej niż inne.

Zrobiłem sobie przerwę w pisaniu tego tekstu i wyszedłem z gabinetu. Znajduje się on w bloku stojącym na skraju dużego opustoszałego terenu – pozostałości po zlikwidowanych zakładach meblowych. Na ogół pokrywające go chaszcze i rumowiska dawnych hal nie przyciągają mojego spojrzenia, ponieważ przyzwyczaiłem się do ich widoku, takiego samego od lat. Tym razem było inaczej. Coś się zmieniło: tam, gdzie było płasko, pojawiła się wertykalna konstrukcja z gałęzi, patyków i folii. To dzieci zbudowały szałas. Mówiąc o tym w kategoriach Tuana, przekształciły sytuację (zabawy) w miejsce. W ruchu moim (obserwatora) nastąpiła pauza spowodowana przez to, że – jak być może powiedziałby z kolei Wejchert – wzrosła krzywa wrażeń. Układ do tej pory monotonny zyskał nowy element. Pojawiło się miejsce.

Oderwałem wzrok od szałasu i ruszyłem dalej swoją drogą. Nic nie przyciągnęło mojego spojrzenia, więc szedłem zajęty własnymi myślami. Krzywa wrażeń znów opadła w pobliże minimum, póki nie znalazłem się w pobliżu kolejnego miejsca, czyli przejścia dla pieszych. Stanowi ono punkt wyróżniony nie ze względu na swoje walory estetyczne, lecz dlatego, że powoduje przerwę w bezrefleksyjnym poruszaniu się. Powinienem się zatrzymać i upewnić, że mam zielone światło. Czekając na nie, rozglądałem się dookoła. Moje spojrzenie przyciągane było przez kolejne miejsca znajdujące się w oddali. Wieża nowego kościoła sama w sobie nie ma wielkiej wartości estetycznej, ale jej kolorowe cegły radośnie mieniły się w słońcu. Szeroka ulica Gdańska, przez którą przeszedłem, ginęła za kolejnymi wzniesieniami, ale najpierw otwierała dalekie perspektywy, prowadząc wzrok w jedną stronę ku śródmieściu, w drugą – ku wylotowi na Gdańsk. Przywołała odległe, ale dzięki wspomnieniom, fantazji i literaturze konkretne miejsca w mieście nad zatoką zimnego morza.

Przez dalszą część krótkiej drogi do domu nic już nie przykuło mojej uwagi. Mogłem ją przebyć zatopiony we własnych myślach, praktycznie nie zauważając – właśnie, czego? Język potoczny podsuwa mi frazę „nie zauważając mijanych miejsc”. Takie wyrażenie wydaje mi się jednak wewnętrznie sprzeczne. Miejsce jest bowiem właśnie tym, co się zauważa, co przykuwa uwagę, w jakiś sposób oddziałuje, nawet jeśli nieświadomie czy podprogowo (o czym dalej). Moja droga z gabinetu do domu zawierała ich garstkę: fizycznie byłem obecny w trzech (punkty wyjścia i dojścia oraz przejście dla pieszych); cztery znalazły się w zasięgu mojego wzroku (szałas zbudowany przez dzieci, wieża kościoła, otwarcia widokowe w stronę centrum i rogatek miejskich); dwa zostały wywołane w myślach (śródmieście i Gdańsk). W sumie naliczyłem zatem dziewięć, chociaż droga, mimo że była krótka, obejmowała jednak zdecydowanie więcej budynków czy obszarów. Co więc zdecydowało, że tylko niektóre stały się dla mnie miejscami? I co znajduje się pomiędzy nimi?

Wejchert posługiwał się terminem wnętrza urbanistycznego bądź krajobrazowego. Jest tu wyraźna analogia do architektury. Podobnie jak budynki, również obszary zurbanizowane czy naturalne mają wnętrza, w których badacz wyodrębnia podłogi, ściany i sufity. Oczywiście wnętrze urbanistyczne nie musi być zamknięte. W praktyce rzadko bywa. Wejchert wyróżniał na przykład place o różnych stopniach i sposobach otwarcia, wnętrza uliczne czy widokowe. Zawsze jednak chodzi o obszar, który znajduje się wewnątrz czegoś (dzielnicy, miasta, wsi), ma określoną formę (kształt i położenie) oraz przynajmniej potencjalnie może coś bądź kogoś zawierać. Wydaje się, że przynajmniej dwie ostatnie z wymienionych cech wnętrza odnoszą się również do miejsca jako takiego. Po pierwsze forma. Intuicja podpowiada, że miejsce może być duże bądź małe, zamknięte bądź otwarte, regularne bądź zdezorganizowane, wykreowane bądź naturalne, ale musi być jakoś określone i możliwe do wyodrębnienia. Granice miejsca mogą być niewidoczne, nieostre, płynne bądź sporne, mogą być nigdy niewytyczone, nigdy nie zaistnieć w świadomości użytkowników, ale muszą być możliwe do pomyślenia czy wyobrażenia. Gdy mówię, że wychodzę na dwór albo na pole (w zależności od regionu), mogę znaleźć się wszędzie. Kiedy jednak wracam do domu, moja lokalizacja staje się ściśle określona.

Druga z wymienionych cech wspólnych wnętrzu i miejscu dotyczy możliwości zawierania czegoś bądź kogoś. Rewolucja fenomenologii w dużej mierze polegała na zerwaniu z klasycznym poglądem wywodzącym się co najmniej od Arystotelesa, który twierdził, że miejsce poprzedza rzecz i warunkuje jej istnienie. Martin Heidegger uważał, że jest dokładnie odwrotnie. Jego zdaniem to rzecz konstytuuje miejsce. Do tego wielkiego sporu jeszcze wrócimy. Na razie odnotujmy, że oba jego bieguny łączy wspólny mianownik – przekonanie, że miejsce, nawet jeśli aktualnie puste, przynajmniej potencjalnie musi móc zawierać kogoś bądź coś. Należy to do jego istoty.

Te dwie cechy to jednak za mało, aby powstało miejsce. Innymi słowy, w mieście każde miejsce będzie wnętrzem, ale nie każde wnętrze będzie miejscem. Potrzebne jest coś więcej. Podczas opisanej wyżej drogi z gabinetu do domu przechodziłem przez szereg wnętrz urbanistycznych, a jednak tylko siedem stało się dla mnie miejscami. Stało się tak dlatego, że tylko w ich przypadku napięcie doznań emocjonalnych przekroczyło pewną wartość krytyczną (progową). Pisząc o skali wrażeń, Wejchert zajmował się przede wszystkim doznaniami estetycznymi i to ograniczonymi do wzroku. To byłaby bardzo zawężona perspektywa, gdyby chcieć stworzyć teorię miejsca. Intuicja podpowiada, że wrażenia estetyczne nie są jedynym, a w codziennym życiu nawet nie najważniejszym czynnikiem charakteryzującym punkty w przestrzeni. Na przykład właściwie żadne z miejsc nie zostało przez mnie wyróżnione podczas drogi do domu ze względu na ich walory plastyczne. Wejchert był tego świadomy, stąd też koncentrując się na estetyce i wzroku, wskazywał jednak, że czynnikami decydującymi o oddziaływaniu emocjonalnym środowiska przestrzennego są: jego forma, a ujmując szerzej struktura, cechy indywidualne wyróżniające dane środowisko oraz funkcje i znaczenie społeczne poszczególnych obiektów zespołu przestrzennego lub jego całości (Wejchert 1984: 50). Wydaje się więc, że możemy rozszerzyć pojęcie wrażeń i uznać miejsce za obszar, który pobudza wszelkiego rodzaju doznania, potrzeby, pragnienia, emocje oraz myśli.

Z kolei Yi-Fu Tuan definiując miejsce, przeciwstawia je doświadczaniu przestrzeni. Nie jest to jednak ostre rozgraniczenie. Badacz pisze raczej o dialektyce: „Przestrzeń” jest bardziej abstrakcyjna niż „miejsce”. To, co na początku jest przestrzenią, staje się miejscem w miarę poznawania i nadawania wartości. Architekci mówią o przestrzennych walorach miejsca, mogą jednak równie dobrze mówić o lokalnych (sytuacyjnych) walorach przestrzeni. Dla definicji pojęcia „przestrzeń” i „miejsce” potrzebują siebie nawzajem. Bezpieczeństwo i stabilność miejsca zwraca naszą uwagę na otwartość, wielkość i grozę przestrzeni – i na odwrót (Tuan 1987: 16). Tu również mamy do czynienia z ideą pewnych punktów czy obszarów jako wyróżnionych ze względu na swoje cechy. Tuan zalicza do nich przede wszystkim stabilność oraz bezpieczeństwo. Pierwsza z wymienionych cech wydaje się bezdyskusyjna. Stabilność odróżnia miejsce od sytuacji. Wypadek samochodowy, nostalgiczna gra ulicznego skrzypka czy widok pierwszego tej wiosny bociana mogą dostarczyć silnych wrażeń i pobudzić wiele emocji. Nie czynią jednak miejsca. Dopiero gdy dane skrzyżowanie zaczyna być znane z dużej liczby kolizji, na tym samym rogu ulicy regularnie widuję grajka lub grajków albo mam przy domu bocianie gniazdo – używając terminów Tuana – sytuacja przekształca się w miejsce.

Stabilność nie musi przy tym jednak koniecznie wiązać się z regularnością, a nawet powtarzalnością czy wielokrotnością. World Trade Center większości ludzi kojarzy się dziś pewnie z atakiem terrorystycznym z 11 września 2001 roku, zaś warszawski Plac Piłsudskiego (Zwycięstwa) to dla wielu głównie miejsce papieskiej homilii z 2 czerwca 1979 roku. Pojedyncza sytuacja, która wiąże się z silnymi uczuciami, może spowodować, że dany fragment przestrzeni zostanie z nią powiązany. Oczywiście dotyczy to nie tylko zbiorowych, lecz również jednostkowych emocji. Wypadek, gra na skrzypcach czy zwiastun wiosennego odrodzenia mogą być tak poruszające, że zostaną w pamięci na zawsze, nawet jeśli już się nie powtórzą. Stabilność miejsca polega więc na tym, że emocje niejako oddzielają się od czasu i zdarzenia, które je spowodowały i trwale łączą się – w pamięci indywidualnej bądź zbiorowej, świadomej bądź nie – z danym fragmentem przestrzeni.

Drugą z wymienianych przez Tuana cech miejsca stanowi bezpieczeństwo. Mocno to podkreśla. Pisze on wręcz, że miejsce to bezpieczeństwo, przestrzeń to wolność: przywiązani jesteśmy do pierwszego i tęsknimy za drugą (Tuan 1987: 13). Wydaje się to jednak zbyt zawężające. Oczywiście wiele miejsc charakteryzuje dawane przez nie poczucie bezpieczeństwa, jednak sporo jest wyodrębnianych z powodów wręcz przeciwnych: ponieważ budzą lęk bądź niechęć. Dzieci mają swoje ukochane zarośla, w których lubią się kryć bądź zakładać bazy, ale znają też domy, w których straszy. Mentalne mapy dorosłych są jeszcze bardziej wypełnione miejscami, których należy unikać[1], na równi z tymi, które przyciągają. Bywa, że źródła strachu czy niechęci leżą w odległej przeszłości. W Chojnicach starsze mieszkanki wciąż przestrzegają swoje wnuki przed chodzeniem do jednego z zaułków, bo tam porywają dzieci. A jest to ulica, przy której mieszkał rzeźnik oskarżony ponad sto lat temu o dokonanie rzekomego mordu rytualnego na gimnazjaliście. Źródła niechęci mogą być jednak dużo bardziej prozaiczne i namacalne – brzydki zapach wydobywający się z wysypiska, hałas fabryki, wiatry intensywnie wiejące na otwartym placu, duży ruch aut na trasie przelotowej itp. Aby rzecz bardziej skomplikować, są miejsca, które przyciągają właśnie dlatego, że są niebezpieczne, jak na przykład żwirowiska, glinianki, wiadukty, portowe doki, szemrane dzielnice itp.

Najogólniejszą być może, ale też i najprostszą definicję miejsca podał prof. Augustyn Bańka, kiedy stwierdzał, że nie jest [ono] jednoznaczne ze współrzędnymi geograficznymi, gdyż jego podstawowy wyróżnik stanowi układ przestrzeni różniący go od innych lokacji. W tym znaczeniu miejsce jest sposobem, w jaki poszczególne wymiary krajobrazu wywołują w danej lokacji specyficzne poczucie środowiska, niepodobne do żadnego innego (Bańka 2002: 139). Pionier psychologii środowiskowej w Polsce zajmował się przestrzenią przede wszystkim z perspektywy behawioralnej i społecznej. Stąd też do analizy używał takich kategorii jak obserwowalne zachowania czy role środowiskowe. Jednak w przypadku miejsca podkreślał konieczność uwzględnienia perspektywy fenomenologicznej z jej naciskiem na indywidualny wymiar doświadczeń: konstrukt teoretyczny [miejsca] tym różni się od „mapy poznawczej” czy „wiedzy środowiskowej”, że słowo „percepcja” zastąpione zostaje słowem „poczucie”. A więc jest to z jednej strony uzupełnienie koncepcji poznania środowiskowego o wymiar emocjonalny w ujęciu holistycznym, jakim jest np. pojęcie atmosfery miejsca, a z drugiej strony uzupełnienie o wymiar społeczny, gdyż miejsca to przede wszystkim fenomeny (doświadczenia) grupowe (Bańka 2002: 139).

Wspólny wymienionym, ale być może wszystkim definicjom miejsca, jest nacisk na relacyjność. Różni autorzy ujmują to w różny sposób i różnie rozkładają akcenty. Powtarza się jednak struktura obejmująca konkretny i wyodrębniony fragment przestrzeni oraz podmiot, który przeżywa w związku z nim emocje. Dopiero ta relacja – jako całość – tworzy miejsce. Prowadzi nas to do psychoanalitycznego pojęcia obiektu. Już najwcześniejsze definicje ujmujące go jako osobę, część osoby lub przedmiot, który jest w stanie zaspokoić popędy (Fhanér 1996: 137), zakładają istnienie relacji między ego a czymś bądź kimś. Wraz z rozwojem myśli psychoanalitycznej akcent przesuwał się w tym kierunku coraz bardziej. Podkreślano, że człowiek nie tyle dąży do rozładowania popędu, co stworzenia z obiektem relacji, zwłaszcza takiej, w której będą mogły być zaspokajane potrzeby. Uogólniając, można stwierdzić, że pojęcie obiektu obejmuje wszystko, co jest obsadzone energią psychiczną, a innymi słowy – z czym można wejść w relację. Będą to osoby, na przykład pełniące funkcje opiekuńcze czy role partnerskie. Istotne i formujące relacje dotyczą też części ciała: piersi bądź penisa. Inne z kolei mogą odnosić się do pary rodzicielskiej bądź grupy (rodzinnej, rówieśniczej, etnicznej). Obiektem może być drobny przedmiot, na przykład pierścień niesiony przez Hobbita, ale też cały wszechświat czy absolut, jak w doświadczeniu mistycznym.

Psychoanaliza w szczególny sposób zajmuje się obiektami wewnętrznymi, czyli tymi, które uległy introjekcji do ego. Budują one wewnętrzny świat, [który] jest rezultatem działania nieświadomej fantazji […] W świecie tym wewnętrzne obiekty pozostają ze sobą nawzajem i z ego w dynamicznych relacjach (Segal 2005: 147-148). To właśnie nieustanna interakcja obu światów, zewnętrznego i wewnętrznego tworzy doświadczenie przestrzeni, w której żyjemy. To właśnie naprzemienna oscylacja projekcji i introjekcji sprawia, że relacji z miejscem nie można sprowadzić ani do prostego zaspokojenia popędu czy potrzeby, ani do prostego przeżycia emocjonalnego. Bycie w przestrzeni zawsze wiąże się z nadawaniem jej treści i znaczeń. Wiąże się z rozumieniem jej fragmentu jako obiektu. Kiedy wychodzę do osiedlowego sklepu po chleb, co jest czynnością raczej prostą i prozaiczną, nie tylko zaspokajam potrzebę. Nadaję jednocześnie pewnemu punktowi w przestrzeni znaczenie jako miejscu, w którym można robić zakupy. Razem z innymi klientami współtworzę sklep, współkreuję jego sens. Jednocześnie moja krótka wyprawa nadaje znaczenie pewnemu fragmentowi przestrzeni jako ścieżce oraz innemu jako domowi, z którego wychodzę i do którego wracam. Lockdown w związku z pandemią koronawirusa SARS-CoV-2 boleśnie, ale wyraźnie uzmysłowił nam istnienie tego mechanizmu. Nagle okazało się, że wiele miejsc zmieniło bądź straciło swój sens, bo zabrakło osób, które mogłyby im go nadawać. Co ciekawe, dotyczyło to nie tylko sklepów czy restauracji, lecz również stadionów i innych aren sportowych. Kibice i widzowie okazali się równie istotni jak zawodnicy w kreowaniu widowiska i nadawaniu znaczenia przestrzeni, w której się ono odbywa.

Z tej perspektywy można by stwierdzić, że również zwierzęta żyją w miejscach, nadając niektórym fragmentom przestrzeni sens jako żerowiskom, wodopojom, schronieniom czy domostwom (gniazdo, nora itd.). Nie podejmuję się rozważać, czy uprawnione byłoby powiedzenie, że je rozumieją jako miejsca w takim samym znaczeniu, w jakim odnosimy to słowo do ludzi. Niewątpliwie jednak zwierzęta nie mają takich miejsc jak Wenecja, która jako miejsce przestrzeni doświadczonej ma swoją bogatą treść, jest nosicielem nierozdzielnych od niej znaczeń duchowych, całościowym bytem intencjonalnym. Jako ukonstytuowany w tradycji byt ma swój sens poprzedzający każde jej indywidualne spostrzeżenie i doznanie, do którego nie redukuje się. Zarazem jednak jej byt nie jest po prostu jakimś przedmiotem fizycznym, ogromną ilością kamieni czy wielością kanałów. Wenecji jako miejsca człowieka nie da się więc pojąć ani wyłącznie przez własne wyraźne przeżycie przyjemności z nią związane, ani przez obiektywizujący opis przedstawiający jej istnienie (Buczyńska-Garewicz 2006: 14).

Doświadczenie przestrzeni nie jest zatem ciągłe i niezmienne, lecz składa się z momentów o różnym nasileniu. Sama zaś przestrzeń to nie zbiornik zawierający mnie i inne byty, lecz konstelacja miejsc – obiektów, z którymi wchodzę w relacje o najróżniejszej naturze i intensywności. Począwszy od zwiewnych wspomnień z odległych okolic i odległych czasów, poprzez estetyczne doznania przy zwiedzaniu zabytkowego miasta, zaspokajanie codziennych potrzeb aż po zadomowienie i zakorzenienie. Zawsze chodzi jednak o relację dwukierunkową, polegającą na wzajemnym kształtowaniu się podmiotu i obiektu, stąd też miejsca, przestrzenie doświadczone, nie są ani psychiczne, ani fizyczne. Na skutek swego relacyjnego charakteru muszą mieć inny jeszcze sposób istnienia, nieredukowalny do nich obu, ale i oba je zawierający. Miejsca mają niezbywalnie swoje treści i istnieją jako pewne byty idealne lub nie ma w ogóle miejsc ani zamieszkującego w nich duchowo człowieka (Buczyńska-Garewicz 2006: 14)[2].

Jeśli przestrzeń składa się z miejsc, to powstaje pytanie, co znajduje się pomiędzy nimi. Pustka? Przemawiałaby za tym i krzywa wrażeń Wejcherta, która w układach monotonnych przybiera wartości w pobliżu zera, i nasze doświadczenie, kiedy pomijamy dziesiątki kilometrów, jakie przechodzimy bądź przejeżdżamy każdego dnia. Tak jakby znikały w próżni. Mapy nawet najbliższej okolicy rysowane spontanicznie bądź w konkretnym celu (wskazanie drogi itp.) pełne są białych plam, pomniejszeń, pominięć. Podobnie rzecz ma się z pamięcią, która podobna jest raczej pakietowi zdjęć niż nakręconemu filmowi. Wspomnienia z przeszłości dawnej i niedawnej okazują się na ogół wybiórcze, ograniczone do niewielkiej liczby miejsc, które zdają się wybijać jak wyspy na oceanie.

Zwróćmy jednak uwagę, że Wejchert nie pisał o wartościach zerowych, lecz bliskich zeru. Wiele bowiem przemawia za tym, że pustka pomiędzy miejscami nigdy nie jest absolutna. Po pierwsze, nawet jeśli w danym momencie świadomie nie rejestruję fragmentów przestrzeni, przez które przechodzę czy przejeżdżam, to – pominąwszy skrajne stany psychiczne, takie jak splątanie – stosunkowo łatwo mogę zorientować się, gdzie jestem. Wystarczy, że zaistnieje sytuacja, która przyciągnie moją uwagę, nawet niekoniecznie uświadomioną, na przykład zdarzy się coś niezwykłego, spotkam kogoś albo zostanę zapytany o drogę itp. Impuls, który na powrót przywróci mi przestrzeń, a mnie przestrzeni, może przyjść również od wewnątrz. Dzieje się tak wtedy, kiedy choćby jadąc pociągiem, przestraszę się, że przeoczyłem swoją stację albo gdy w drodze na spotkanie uzmysłowię sobie, że mam mało czasu i poczuję konieczność sprawdzenia, gdzie jestem i ile mam jeszcze do przejścia. Może też zdarzyć się, że zabłądzę. W momencie, gdy to do mnie dotrze, przestrzeń natychmiast wraca do centrum świadomości – tym razem jako problem, a niekiedy źródło niepokoju.

Wydaje się więc, że kiedy znajduję się pomiędzy miejscami, przestrzeń nie tyle zanika, lecz wycofuje się w tło, umożliwiając mi zajęcie się własnymi myślami, by z kolei względnie łatwo pojawić się znów jako główna treść. Używając terminów psychologii gestalt, przestrzeń może być zarówno tłem, jak i figurą. Przejścia między jednym a drugim stanem mogą następować płynnie i natychmiastowo, podobnie jak na obrazach dwuznacznych, gdzie widzimy albo biały puchar w czarnym polu, albo dwa czarne profile twarzy na białym tle. Tak samo mijana okolica może w jednej chwili być na dalszym planie, by w kolejnej trafić do centrum uwagi, a w następnej znów znaleźć się w tle itd.

O tym, że między miejscami nie znajduję się w próżni świadczy jeszcze to, że kojarzy się ona z brakiem oparcia (gruntu pod nogami) oraz jakiegokolwiek trzymania. Próżnia budzi lęk, a co najmniej dezorientację. Skłania do działań mających przywrócić oparcie bądź umożliwić orientację. Tymczasem w codziennym życiu wtedy dopiero mogę zapomnieć o przestrzeni, przestać się nią zajmować i pozwolić odsunąć się na dalszy plan, kiedy czuję się bezpiecznie i znajomo. W okolicach, które są mi obce, niebezpieczne bądź wiążą z wyzwaniem (takich jak oblodzona droga, tłoczny jarmark czy peron metra w szczycie), muszę poruszać się świadomie, niekiedy ważąc każdy ruch. Przestrzeń niewątpliwie jest wtedy figurą. Tłem może stać się wtedy, kiedy na powrót poczuję się bezpiecznie i swojsko. Kiedy na powrót poczuję się przez przestrzeń trzymany. To ostatnie słowo – i to rozumiane, przynajmniej na początku, bardzo dosłownie – stanowi klucz. Aby żyć, potrzebuję przestrzeni, która będzie mnie trzymać. W kosmicznej próżni nie mógłbym przetrwać, chyba że wyposażony w skafander, który byłby de facto przestrzenią samą w sobie, zapewniającą warunki wymagane przez mój organizm. Nawet wówczas musiałbym być przymocowany do statku, a więc dosłownie trzymany, aby nie dryfować w otchłani.

Ostatnie lata i bez lotów kosmicznych przypominają mi o tym, że do życia potrzebuję przestrzeni o określonych parametrach. Pandemia koronawirusa SARS-CoV-2 (w Polsce wzmacniana epidemią smogu) wymusza zasłanianie twarzy maskami. Zmiany klimatyczne sprawiają, że coraz liczniejsze grupy ludzi zamieszkują na terenach nienadających się do życia – na przykład z powodu zbyt wysokiej temperatury czy narażenia na pożary. Planeta trzyma nas słabiej niż przed dekadą. Wciąż jednak zdecydowana większość dorosłych, zdrowych ludzi może na niej przetrwać, nie potrzebując trzymania innego niż to, które zapewnia otaczająca przestrzeń lub oni sami (okrycie, schronienie itp.). Jest ono jednak niezbędne w momencie narodzenia i w pierwszym okresie życia. Ludzkie niemowlę – jak pisze D.W. Winnicott (1956) – wymaga wówczas dodatkowego trzymania (holding) przez matkę, która wchodząc w stan podwyższonej wrażliwości i szczególnej orientacji na jego potrzeby, tworzy dodatkowe, specyficzne środowisko. Jeżeli jest ono wystarczająco dobre, czyli w odpowiednim stopniu dostrojone, nie tylko umożliwia dziecku fizyczne przetrwanie, lecz chroni je również przed przedwczesnym przeżyciem braków i lęków. W początkowym okresie rozwoju nie powodowałyby one – zdaniem Winnicotta – zaburzeń rozwoju, lecz przerywałyby poczucie ciągłości istnienia. Tak naprawdę niemowlę w sytuacji, gdy opieka macierzyńska ponosi porażkę, doświadcza nie tyle frustracji, co zagrożenia unicestwieniem. Jeżeli jednak matka na tym etapie jest w stanie dostroić się do potrzeb dziecka, zapewniając mu stałe, podtrzymujące środowisko (między innymi poprzez swą obecność oraz regularność zabiegów pielęgnacyjnych), może ono rozpocząć istnienie. Dzięki spójnemu ego, które będzie się wykształcać na bazie pierwotnego zaufania, możliwe stanie się znoszenie frustracji – również tych płynących z doświadczania odrębności siebie od matki czy świata.

Kiedy więc idę przez znajomą okolicę, w której czuję się na tyle swojsko i bezpiecznie, że mogę zająć się własnymi sprawami, przestrzeń nie tyle znika w próżni, co staje się podtrzymującym środowiskiem. Podobnie jak matka zapośrednicza kontakt niemowlęcia ze światem, zapewniając mu stabilność i poczucie dostrojenia do jego potrzeb, tak najbliższe otoczenie – domostwo, wieś, osiedle, dzielnica – tworzy ramy dla mojego życia i przeżywania. Trzyma mnie. I podobnie jak matka na opisywanym etapie jest, a przynajmniej powinna być w swej funkcji opiekuńczej dla dziecka tak oczywista, że aż przezroczysta, również przestrzeń mojej codzienności co do zasady znajduje się na dalszym planie. Stanowi tło dla figury moich myśli, moich spraw i mojego rozwoju.

Oczywiście, podobnie jak różne bywają matki, tak i rodzaj oraz jakość trzymania przez poszczególne przestrzenie mogą być rozmaite. Wszędzie tam, gdzie panują surowy klimat czy wymagające warunki naturalne, otoczenie dużo rzadziej będzie tłem, częściej wysuwając się na pierwszy plan. W takich przestrzeniach człowiek musi więcej czasu i wysiłku poświęcić temu, aby uczynić otoczenie zdatnym do życia bądź je w takim stanie – nomen omen – utrzymać. Z drugiej strony, wielu ludzi tego właśnie poszukuje, wyjeżdżając w wysokie góry, na biwaki czy przenosząc się na wieś: stanu, w którym ciężar trzymania przesuwa się z przestrzeni w stronę jednostki. Często towarzyszy temu nadzieja, że w ten sposób wzmocnią się czy pojawią takie cechy, jak uważność, samoświadomość czy odpowiedzialność.

Wyzwaniem może być również nadmiar bodźców, z jakimi mamy do czynienia w przestrzeniach zdezorganizowanych, chaotycznych. Moja droga z miejsca pracy do domu przebiegałaby inaczej, gdybym mieszkał na terenie ogarniętym wojną, w jednej ze zdegradowanych dzielnic któregoś z amerykańskich miast albo chociażby w bardziej zaniedbanej części mojej własnej miejscowości, gdzie po każdym deszczu ulice zmieniają się w błotniste potoki. Podałem dość wyraziste przykłady sytuacji raczej awersyjnych, jednak przeciąża każdy nadmiar czy narażenie na niechciane bodźce, niezależnie od ich rodzaju. Przekonał się o tym ten, kto prowadził ważną rozmowę telefoniczną na skrzyżowaniu ulicy Marszałkowskiej z Alejami Jerozolimskimi w Warszawie, próbował zasnąć w hotelowym pokoju zalanym światłem stylowego neonu bądź mieszka tuż obok szkoły muzycznej. Od środowiska, w którym przebywamy na co dzień, oczekujemy chyba tego samego, co od winnicottowskiej wystarczająco dobrej matki: że będzie trzymać, nie wysuwając się zbyt często na pierwszy plan i pozwalając zająć się własnym życiem. W przeciwnym wypadku opieka macierzyńska zmienia się w zaburzające dręczenie, a przestrzeń staje się obiektem prześladowczym.

Prześladowcza może także być sytuacja przeciwna. Stresorami – jak stwierdza Augustyn Bańka – są nie tylko sytuacje ekstremalnie pobudzające, jak zgiełk, hałas, tłok, gwałtowne zmiany, a więc wszystko to, czemu sprzeciwiała się Karta Ateńska[3], ale również ekstremalna regularność, przestrzenna nuda, brak jakichkolwiek zmian – a więc wszystko to, do czego doprowadziła Karta Ateńska. Tak więc zarówno brak napięcia emocjonalnego, jak i jego nadmiar są lub działają jako stres (Bańka 2015: 130). Przestrzeń spełniająca kryteria wejchertowskiego układu monotonnego, jaką znamy z naszych osiedli, przedmieść i podmiejskich osad, trzyma nas zatem w sposób podobny nie tyle opiece sprawowanej przez matkę spokojną, co wewnętrznie martwą czy – innymi słowy – depresyjną. Może się ona dzieckiem zajmować na różne sposoby, ale nie jest w stanie żywo i adekwatnie reagować na jego zmieniające się stany. Nie może ono również zobaczyć siebie w jej oczach, a bycie odzwierciedlonym (mirroring) jest potrzebą równie podstawową jak trzymanie czy karmienie. Wrócimy do tego jeszcze.

Na razie zostańmy przy tym, że przestrzeń trzyma nas w sposób podobny pierwotnej opiece macierzyńskiej. Dlatego Christopher Bollas (2000) mógł nazwać miasta holdingenvironments: środowiskami trzymającymi. Adam Lipszyc (2021), dokonując krytycznego odczytania jego tekstu, zwrócił uwagę, że zawsze będziemy mieć do czynienia z krzyżowaniem się czy wzajemnym oddziaływaniem obu form trzymania: tego wyniesionego z domu rodzinnego, zakodowanego w psychice, ale też w ciele oraz tego zapewnianego przez otoczenie, w którym aktualnie przebywamy. W tej ciągłej interakcji świata wewnętrznego i zewnętrznego (opisanej w części 1) powstaje przestrzeń, która zapewnia mi trzymanie i pozwala żyć, ponieważ nie jest obiektem czysto materialnym – nieskończenie wielkim zbiornikiem na byty, lecz obszarem pośrednim, przenikania fizycznego i psychicznego, zewnętrznego i wewnętrznego, świata mojego i innych ludzi. Jest polem nasyconym egzystencjalnymi sensami i obiektami, które na różne sposoby odsyłają do tego, co najważniejsze (Lipszyc 2021: 107). A co jest najważniejsze? Myślę, że to, iż taka natura przestrzeni (czy raczej: specyficznie ludzki sposób jej doświadczania) chroni przed zbyt wczesnym przeżyciem grozy. Dokładnie tak, jak winnicottowska wystarczająco dobra matka chroni dziecko przed zagrożeniem dla jego istnienia. Nie tylko fizycznego, ale i psychicznego.

Nie chodzi jednak o żadne z poszczególnych słów czy gestów, żadną z poszczególnych czynności, które matka z niemowlęciem robi bądź których unika podczas sprawowania opieki. Tak naprawdę nie chodzi nawet o to, jaka jest ta konkretna matka, o cechy jej wyglądu czy charakteru, o temperament, sposób porozumiewania się czy okazywania uczuć. W istocie, liczy się to, co stoi za tymi wszystkimi czynnościami i komunikatami, co się w nich, dzięki nim i tylko dzięki nim przejawia: dostrojenie i trzymanie; opiekuńcze środowisko chroniące przed grozą. Podobnie rzecz ma się z przestrzenią. Michael Hays istotę architektury – a dokładnie: kompetencji architektonicznej (architecture’s competence) – widzi w ujawnianiu prawd o świecie poprzez ich unaocznianie. W innym miejscu harwardczyk dodaje, że chodzi o wskazywanie i przywoływanie świata, który istnieje, ale nie został i nie mógłby innymi środkami zostać urzeczywistniony. Hays podkreśla mocno, że tym, co architektura uobecnia, nie jest konkretny obiekt dostępny za pomocą zmysłów. Kiedy natrafiam na kopiec uformowany przez kogoś w piramidę, mam do czynienia z architekturą. Jej istotą nie jest jednak ani spostrzegany kształt obiektu, ani materiał, ani użycie techniki i narzędzi. Esencję architektury stanowi abstrakcyjna forma piramidy oraz możliwość i specyficzny, nieredukowalny sposób uobecniania jej w świecie (Hays 2016)[4].

Taka definicja jest oczywiście cząstkowa (co zaznacza sam autor) i będziemy ją w dalszej części uzupełniać, zwłaszcza o element potrzeb. W tym miejscu najważniejsze jest jednak podkreślenie mediacyjnego charakteru architektury oraz umieszczenie jej istoty nie w ideach czy emocjach i nie w zbudowanych obiektach, lecz w ramie myślowej pozwalającej na unaocznianie idei czy emocji w formie obiektów. Myślę, że zapośredniczenie dotyczy nie tylko architektury, ale również przestrzeni jako takiej. Jej istotę stanowi sam brak przeciwstawienia mnie światu jako zbiornikowi oraz możliwość wejścia z nim w interakcję. Tym, co trzyma, nie tyle są fizyczne obiekty, lecz stała interakcja (sekwencja projekcji i introjekcji), dzięki której stają się one częścią mojego świata wewnętrznego, a on zaś w nich odnajdywany. To nie miasta, dzielnica czy dom same w sobie mnie trzymają, lecz możliwość pomyślenia i wyobrażenia sobie otaczającej materii jako miasta, dzielnicy czy domu – a zatem jako unaocznienie pewnej idei, emocji czy potrzeby. Podobnie jak nie same gesty czy czynności matki trzymają niemowlę, lecz dokonująca się w nich i poprzez nie opieka.

Analogiczne procesy Thomas Ogden dostrzegał w odniesieniu do sytuacji psychoanalitycznej. Twierdził, że w niej tak naprawdę nie ma analityka, analizanta ani nawet analizy, lecz tylko proces, poprzez który unaoczniany jest analityczny trzeci – będący nie czymś statycznym, lecz nową intersubiektywnością, stanowiącą dynamiczny proces napędzany kolejnymi momentami zrozumienia tworzonymi przez parę analityczną.

Każda przestrzeń – zarówno matczynej opieki czy psychoanalizy, jak i ta bezprzymiotnikowa przestrzeń ludzkiego bycia – zawsze jest więc obiektem. Nawet jeśli niekiedy pokawałkowanym, zdezorganizowanym czy prześladowczym, to jednak wyobrażalnym, możliwym do pomyślenia i wejścia w relację. Relację, w której kluczowe jest rozumienie, świadome bądź nieświadome. Niekiedy aktywność sytuuje się bardziej po mojej stronie jako podmiotu, który nadaje znaczenie pewnym fragmentom przestrzeni. Który rozumie je jako miejsca. Niekiedy jest odwrotnie. Christopher Bollas (2000) pisał, że ilekroć wędrujemy przez miasto czy przemierzamy swoją dzielnicę, jesteśmy zaangażowani w pewien rodzaj śnienia. Każde spojrzenie czy doznanie wzbudzone przez obiekt może prowadzić do jakiegoś skojarzenia czy myśli. Te zaś do kolejnych i kolejnych. Jeżeli zaś wędrówka jest swobodna, niepodporządkowana zewnętrznemu celowi, skojarzenia mogą wpływać na dalszą drogę i kolejne obiekty, które doprowadzą do kolejnych skojarzeń i tak dalej. Bollas pisze, że o ile przemierzona trasa sama w sobie nie mogłaby być materiałem do analizy, to pobudzone przez nią rozmyślania już tak. Co więcej, nawiązując do Freuda, podkreśla, że są one materiałem do dalszego śnienia już w nocy. W tym wypadku to nie tyle ja nadaję znaczenie przestrzeni, co ona ukierunkowuje moje myśli i formuje sny. Nie tyle ja ją rozumiem, co ona umożliwia mi rozumienie siebie. Czasem ja śnię o przestrzeni, czasem jak gdyby jestem śniony przez nią.

Pisząc o owym śnieniu w przestrzeni czy poprzez nią, Bollas używa terminu reverie – pojęcia upowszechnionego przez Wilfrieda Biona. Określał on w ten sposób stan umysłu, w którym podobnie jak w marzeniu sennym doświadcza się dryfowania po własnych skojarzeniach, uczuciach i luźnych osobistych refleksjach. Bion łączył tę funkcję z relacją matka-dziecko, w której reverie umożliwia przeżycie emocji dziecka i utrzymania ich w sobie, tak aby móc je dziecku oddać w bardziej znośnej formie[5]. Przestrzeń bowiem pierwotnie (być może również chronologicznie) jest obiektem-środowiskiem, dającym trzymanie fizyczne i psychiczne, analogicznie do pierwotnej opieki macierzyńskiej. Podobnie jak ona, również zawiera elementy nieciągłości. W przypadku opieki wynikają one nie tylko z nieuchronnych porażek w dostrojeniu czy zaburzeniach reverie, lecz również z rozwoju zdolności poznawczych dziecka oraz z działania obecnych w nim sił prowadzących do wyłaniania się z pierwotnej symbiozy. Towarzyszy temu różnicowanie siebie i obiektu, wewnętrznego i zewnętrznego itp.

Podobnie jak opieka macierzyńska, przestrzeń nie jest jednolita. Owe momenty nieciągłości to właśnie miejsca.

 

 

 

 

Literatura cytowana

Bańka A. (2002). Społeczna psychologia środowiskowa. Warszawa: Wydawnictwo Naukowe Scholar.

Bańka A. (2015). Psychologiczna struktura projektowa środowiska. Studium tworzenia miejsc architektonicznych. Poznań: Stowarzyszenie Psychologia i Architektura.

Bollas Ch. (2000). Architecture and the Unconscious. International Forum of Psychoanalysis, 1-2, 28-42.

Buczyńska-Garewicz H. (2006). Miejsca, strony, okolice. Przyczynek do fenomenologii przestrzeni. Kraków: Universitas.

Fehnér S. (1996). Słownik psychoanalizy. Gdańsk: Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne.

Hays K.M. (2016). Architecture’s Appearance and the Practices of Imagination. Log, 37, 205-213.

Korbel A.J. (1987). Architektura żywa. Warszawa: Arkady.

Lipszyc A. (2021). Inne gmachy. O kilku budynkach u Bernharda. [W:] W. Charchalis i A. Żychliński (red.). Korekty Bernharda. Szkice krytyczne. Poznań: Wydawnictwo Naukowe UAM.

Ogden T. (2004). The analytic third: Implications for psychoanalytic theory and technique. The Psychoanalytic quarterly, 73, 167-95.

Sajnóg Z. (2018). Na przykładzie Gdańska. https://www.gdanskstrefa.com/na-przykladzie-gdanska-cz-4-urbanistyka/ [dostęp 2021-01-06].

Sedlak V. (2003). Pracując poza strefą komfortu. Referat wygłoszony podczas V Konferencji Polskiego Towarzystwa Psychoanalitycznego.

Segal H. (2005). Wprowadzenie do teorii Melanie Klein. Gdańsk: Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne.

Tuan Y-F. (1987). Przestrzeń i miejsce. Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy.

Wejchert K. (1984). Elementy kompozycji urbanistycznej. Warszawa: Arkady.

Winnicott D.W. (1956). Primal Maternal Preocupation.

Winnicott D.W. (2011a). Miejsce doświadczeń związanych z kulturą. [W:] Zabawa a rzeczywistość. Gdańsk: Imago.

Winnicott D.W. (2011b). Miejsce, w którym żyjemy. [W:] Zabawa a rzeczywistość. Gdańsk: Imago.

[1] Taką listę z Wrocławia lat osiemdziesiątych zawiera na przykład jedna z piosenek Klausa Mittfocha (Lecha Janerki): Ciemnych przejść/ Późnych pór/ Zakamarków, schodów, wind/ Baru „Park”/ Końca tras/ Brudnych ulic gdzie jest mrok/ Strzeż się tych miejsc/ Strzeż się tych miejsc.

[2] Podobny status czegoś, co jest jednocześnie zewnętrzne i wewnętrzne, ma właśnie obiekt w psychoanalizie, Świadczą o tym jego podwójne definicje, na przykład jako terminu oznaczającego po pierwsze osobę, część osoby lub przedmiot, a po drugie wyobrażenia psychiczne reprezentujące osoby lub przedmioty (Fhanér 1996: 137). Być może nie chodzi wcale o dualizm, lecz o – przywołany w cytowanym fragmencie przez Buczyńską-Garewicz – inny jeszcze sposób istnienia, nieredukowalny do nich obu, ale i oba je zawierający. Prowadzi nas to w stronę winnicottowskiego obiektu przejściowego znajdującego się na granicy wewnętrznej, subiektywnej i zewnętrznej, obiektywnej rzeczywistości (Fhanér 1996: 140) oraz postulowanego przez Ogdena (2004) intersubiektywnego, analitycznego trzeciego tworzonego przez wymianę między analitykiem a analizowanym. Zagadnienia te były wspomniane w części pierwszej i będą rozwinięte w kolejnej, poświęconej miejscom i ich powstawaniu.

[3] Karta Ateńska była dokumentem opracowanym i przyjętym w 1933 roku przez Międzynarodowy Kongres Architektury Nowoczesnej (CIAM), będący organizacją skupiającą architektów modernistycznych. Karta Ateńska powstała pod szczególnym wpływem Le Corbusiera jako próba odpowiedzi na bolączki przestrzeni miejskich z początku XX wieku, takie jak zatłoczenie, ciasnota i złe warunki sanitarne w mieszkaniach, zanieczyszczenie środowiska, brak dostępu do światła i zieleni itd. Postulowanym lekarstwem miał być między innymi funkcjonalny podział miast na strefy, luźna zabudowa mieszkalna bez typowych podwórek, za to z dużą ilością zieleni oraz doświetlenie budynków. Karta Ateńska wywarła i nadal wywiera duży wpływ na projektowanie architektoniczne i urbanistyczne.

[4] Hays podaje, że przykład ten zaczerpnął z klasycznego tekstu Adolfa Loosa Architektur, pochodzącego z 1910 roku.

[5] https://psycheplus.pl/Co-oznaczaja-pojecia-reverie-odzwierciedlanie-i-rezonans-w-analizie-grupowej-blog-pol-1566375439.html [dostęp 2021-07-08].

O psychoanalizie i przestrzeni

Kiedy mówimy, że coś jest jasne jak słońce albo kogoś traktujemy jak powietrze, odwołujemy się do przekonania, że pewne zjawiska czy obiekty są oczywiste, niezmienne, niepodlegające dyskusji. Podobnie jak sama przestrzeń, jej istnienie i forma. Dopiero gdy – czasem jak grom z jasnego nieba – dociera do nas, że klimat się zmienia, a powietrze może zawierać chorobotwórcze cząsteczki smogu lub śmiercionośne wirusy, przestrzeń na chwilę wraca do centrum świadomości. Mniej totalne przykłady to sytuacje, gdy w bloku pęka rura, codziennie uczęszczana droga zostaje zamknięta albo w okolicy powstaje nowy, spektakularny budynek. Na ogół jednak przestrzeń jest przezroczysta. To doświadczenie pozostaje w związku z potoczną, często nieuświadomioną definicją określającą stosunek człowieka do świata jako relację między dwoma ciałami, z których jedno zawiera się w drugim (Buczyńska-Garewicz 2006: 88). Ten mocno rozpowszechniony sposób ujmowania i przeżywania przestrzeni jako zbiornika zawierającego byty zakłada nieciągłość i przeciwstawienie człowieka nie tylko otaczającemu światu, lecz również innym obiektom, w tym ludziom. Osoby i rzeczy jawią się wówczas paradoksalnie jako z jednej strony odrębne, zamknięte, skończone, z drugiej zaś – dokładnie takie, jakie są w swej istocie. To chyba nie przypadek, że w tym samym miejscu i czasie narodziły się dwa nurty, które odwołały się do zupełnie innego sposobu myślenia o relacjach między światem zewnętrznym a światem wewnętrznym człowieka: fenomenologia i psychoanaliza[1].

Fenomenolodzy zanegowali przeciwstawienie świata i człowieka. Ich wzajemną obcość. Tezy fenomenologów najpełniej rozwinął Martin Heidegger. Według niego bycie świata nie zakłada przestrzeni, lecz ją wytwarza (Buczyńska-Garewicz 2006: 86). Podobnie rzecz ma się z byciem w świecie. Spójnik „w” nie oznacza tu prostego zawierania się jednego bytu w drugim, lecz ciągłą interakcję. W tym sensie nigdy nie jest tak, że tylko człowiek jest w świecie, ponieważ zawsze jednocześnie świat jest również w człowieku. Będąc w jakiejś przestrzeni, a nawet zanim jeszcze się w niej znajdę, czynię na jej temat założenia. Wtłaczam ją w swoje wzorce myślowe i schematy; fantazjuję. A potem rzutuję swoje wyobrażenia na przestrzeń, już ją w ten sposób zmieniając. Wychodzę następnie w tak przekształconą przestrzeń, ona zaś z kolei na mnie oddziałuje formą i strukturą, wpływając na moje wyobrażenia. Rzutuję swój świat wewnętrzny na świat zewnętrzny, po czym wchłaniam go na powrót, już zmieniony. I tak bez końca trwa interakcja psychiki i przestrzeni. Jak pisał pionier psychologii rozwojowej i poznawczej Jean Piaget, działanie i myśl, które w ten sposób asymilują przedmioty, zmuszone są przystosowywać się do nich, tj. zmieniać siebie odpowiednio do każdej zewnętrznej zmiany[2].

Wyobraźmy sobie przejście podziemne pod nowo zbudowaną trasą szybkiego ruchu w mieście. W założeniu jest ono neutralnym rozwiązaniem, które ma usprawnić komunikację, zarówno pieszą, jak i samochodową. Jednak w praktyce część osób będzie unikała korzystania z niego – z wielu powodów. Niektórzy dlatego, że przejście podziemne wymaga nadłożenia drogi i włożenia większego wysiłku, aby pokonać schody, które mogą być też dużą przeszkodą dla osób poruszających się na wózkach, rowerach itp. Znaczenie mają również emocje, przede wszystkim lęk. Niekiedy wynika on z uprzednich doświadczeń. Osoba, która w przeszłości została w jakimś przejściu podziemnym napadnięta, zaczepiona czy była świadkiem nieprzyjemnego zdarzenia, może w podobnych sytuacjach przeżywać niepokój czy dyskomfort i szukać innych przepraw (o ile są dostępne). Nie zawsze musi chodzić o konkretne traumatyzujące wydarzenia. Ktoś, kto spotykał się raczej z ciemnymi i obskurnymi przejściami podziemnymi, może zakładać, że kolejne będzie podobne. Dzieci często słyszą, że mają unikać takich miejsc, bo „tam jest niebezpiecznie”, „sąsiadce wyrwali torebkę”, „zbierają się narkomani” itp. Bywa, że lęk przed przejściem podziemnym ma mniej konkretne, a zarazem głębsze podłoże, przypominając odczuwany przez niektórych ludzi strach przed piwnicami, strychami czy innymi ciemnymi, odizolowanymi przestrzeniami.

Oczywiście korzystanie z przejścia podziemnego może budzić niechęć również z innych powodów – na przykład dlatego, że jest to rozwiązanie tylko z pozoru neutralne. W odróżnieniu od pasów na jezdni wiąże się ono z ułatwieniem dla jednych grup (kierowcy, pasażerowie komunikacji zbiorowej), zwiększając uciążliwość dla innych (piesi, rowerzyści, rolkarze itd.). Powoduje to u niektórych irytację, złość, mniej lub bardziej uświadomiony opór. Może też wzbudzać myśli o gorszym traktowaniu, zwłaszcza jeśli przebudowa układu drogowego wiąże się z odcięciem dzielnicy bądź jej części. Co więcej, przejście podziemne z definicji odwołuje się do opozycji góra-dół, której człony są ułożone hierarchicznie. W naszym kręgu kulturowym to, co niżej, jest postrzegane jako mniej wartościowe niż to, co wyżej. Narzucona konieczność poruszania się pod ziemią może wzbudzać czy wzmagać uczucie gorszości: Znowu tunel [pod gdańskim Dworcem Głównym] – życie skanalizowane, zepchnięte pod ziemię. Przez dziesięciolecia nikczemne blacho-budy, poniżające dla tych, co tam pracowali, walczyli o przeżycie, niewidzący dnia ani pór roku, przytłoczeni nieustannym dudnieniem przewalających się nad nimi aut, autobusów, ciężarówek. W smrodzie i pyle, w opiłkach metali, w rozpylonym proszku asfaltowym i ścierającej się gumy opon. Nikczemne blacho-budy poniżające każdego, kto tam schodził, rażące brzydotą – wbijające do duszy: jesteś brudnym, głupim, nieudacznikiem z rodu niewolników, z ludu godnego pogardy, co nie szanuje sam siebie, swoich braci i sióstr, swoich ojców i matek, swoich dzieci i przyjaciół, jesteś pośmiewiskiem, które w pełni zasługuje na swój los. Któremu nie należy współczuć, ani pomagać, bo tylko zmarnujesz i zepsujesz, rozprowadzisz błoto i będziesz w nim leżał i pił i wywrzaskiwał swoje głupoty (Sajnóg 2018).

Równolegle do korzystania z przejścia w sposób zgodny z intencją projektantów ludzie zaczynają używać go również do innych celów. Procesy te odbywają się w zasadzie jednocześnie. W przejściu mogą się więc na przykład pojawić handlarze obnośni, dzieci jeżdżące na rolkach bądź hulajnogach, ludzie chroniący się przed deszczem itp. Może być ono używane do spotkań, agitacji, reklamy. Niektórzy korzystają z przejścia z tego samego powodu, z jakiego inni go unikają – na przykład dlatego, że jest położone na uboczu, zaciemnione, pełne zakamarków. Sprzyja to eksploracji, zabawom, intymności, lecz również rozładowywaniu agresji, kradzieżom czy nielegalnym interesom. Na ścianach pojawiają się ogłoszenia, reklamy, a także graffiti i inne formy uznawane za akty wandalizmu. Można w nich jednak zobaczyć nie tylko przejaw procesów destrukcyjnych, lecz również kreatywności oraz pragnienia, by oswoić przestrzeń budzącą lęk.

Nigdy zatem nie jest tak, że tylko ja jestem w przestrzeni (jak woda w dzbanie), lecz zawsze co najmniej w tym samym momencie przestrzeń jest we mnie. W podanym przykładzie, jeszcze zanim znajdę się w przejściu podziemnym, ono już istnieje we mnie – jako wiązka oczekiwań, myśli, lęków, uczuć itd. One w takim samym stopniu jak fizyczna forma nadana przez projektantów i budowniczych konstruują miejsce. Z tego punktu widzenia istnieje tyle przejść podziemnych, ile osób, które mają je w swoich umysłach[3].

Od momentu, w którym fizycznie pojawię się w przejściu (a dokładnie: zacznę się do niego zbliżać), posiadany przeze mnie jego wewnętrzny obraz sam podlega modyfikacji pod wpływem danych zmysłowych. Proces ten jest złożony, ale z pewnej perspektywy można go rozumieć jako potwierdzenie oczekiwań bądź im zaprzeczenie. Jeżeli wyobrażam sobie przejście podziemne jako przyjazne, bezpieczne czy choćby neutralne, to przestrzeń, która okazuje się być dostępna, jasna, pozbawiona mrocznych zakamarków, czysta itd. najpewniej wzmocni moje pierwotne przekonanie. Takie jej ukształtowanie może wówczas również osłabić lęk czy niechęć, jeśli je miałem. Zwiększa się wówczas prawdopodobieństwo, że w przyszłości znów skorzystam z przejścia. W odwrotnej sytuacji – kiedy napotkana przestrzeń okazuje się trudno dostępna, ciemna, brudna bądź nieukończona (niepomalowana, nieotynkowana, bez punktów świetlnych itp.), moje pozytywne nastawienie osłabnie, a lęk i awersja ulegną wzmocnieniu. Zmniejszy się szansa, że ponownie z niego skorzystam, chyba że nie będę miał wyboru.

Przejście podziemne należy do przestrzeni publicznej. O jego losach zdecyduje zatem wypadkowa interakcji wielu osób (i ich światów wewnętrznych). Wpłynie ona na kształt fizyczny przejścia. Jeżeli przeważy chęć i możliwość użytkowania go jako przeprawy przez jezdnię, to wypełnią je ludzie. Początkowo będą głównie przechodzić, ale z czasem również zatrzymywać się, by porozmawiać, spotkać się, może coś kupić, zagrać na instrumencie, odegrać coś, agitować itp. Zmniejszy się możliwość niszczenia, dewastacji, a nasili presja na utrzymanie czystości. W efekcie liczba użytkowników może się zwiększyć. Jeżeli będzie odwrotnie, to znaczy przeważą lęk, niechęć i unikanie – przejście zacznie pustoszeć. Prędzej czy później pojawią się wulgarne napisy, zbite żarówki, rozwalone kosze itp. Nasili to chęć unikania tej przestrzeni przez przechodniów, którzy poszukają innych przepraw albo przynajmniej przyspieszą kroku. Przyciągnie za to osoby chcące zejść z widoku, na przykład załatwić potrzebę fizjologiczną, napaść kogoś czy spotkać się z dilerem. Jeżeli proces ten będzie trwał, doprowadzi do zdziczenia przejścia.

Kiedy zatem fizycznie znajdę się w przejściu podziemnym, ono – niekiedy od dłuższego czasu – jest już we mnie. Na jakiej zasadzie? Odpowiedzi dostarcza drugi z wymienionych wcześniej nurtów myślowych, czyli psychoanaliza. Od samego początku podkreślała ona rolę fantazji, głównie nieświadomych, w funkcjonowaniu i rozwoju człowieka. Zygmunt Freud, a potem jego następcy podkreślali, że części osobowości (jak na przykład superego) nie stanowią prostych introjektów postaci rodzicielskich czy nawet ich postaw bądź wartości, lecz zawsze są zniekształcone przez aktywność psychiczną dziecka. Hanna Segal, opisując sposób, w jaki Melanie Klein rozumie obiekty tworzące świat wewnętrzny człowieka, podkreślała, że w żadnym wypadku nie są one „obiektami” (w sensie materialnym) umieszczonymi w ciele (bądź psychice), lecz [stanowią] nieświadome fantazje ludzi dotyczące tego, co zawiera ich psychika (Segal 2005: 28).

Matrycą dla nieustannych interakcji fantazji i rzeczywistości są najwcześniejsze doświadczenia człowieka – na przykład sytuacja, kiedy głodne, wściekłe dziecko, któremu podano do ssania pierś, zamiast przyjąć odrzuca ją i odmawia ssania. Możemy tu mieć do czynienia z fantazją o atakowaniu i zniszczeniu piersi, która sama jest wtedy odczuwana jako zepsuta i mściwie atakująca. Zewnętrzna rzeczywista pierś zatem, kiedy jest podawana niemowlęciu, nie jest odczuwana jako pierś dobra i karmiąca, ale jest przekształcona przez te fantazje w straszliwego prześladowcę (Segal 2005: 30). Wpływ odbywa się również w przeciwnym kierunku: Tak jak nieświadome fantazje wciąż zniekształcają percepcję lub interpretację rzeczywistości, prawdziwa jest również zależność odwrotna: rzeczywistość wyciska swe piętno na nieświadomych fantazjach. […] Rzeczywiste, złe doświadczenie nabiera o wiele większej wagi, gdy dziecko znajduje się pod wpływem agresywnych fantazji o ataku na pierś; potwierdza ono nie tylko poczucie dziecka, że świat zewnętrzny jest zły, ale również poczucie bycia złym samemu i omnipotencji jego agresywnych fantazji. Jednak dobre doświadczenia łagodzą złość, modyfikują prześladowcze fantazje oraz mobilizują w dziecku uczucia miłości, wdzięczności i wiarę w dobry obiekt (Segal 2005: 31).

Nieświadome fantazje nie wiążą się z konkretnym wiekiem czy stopniem rozwoju jednostki, lecz są aktywne u każdego człowieka. Nie mają one ponadto wyłącznie obronnego charakteru (na przykład chroniącego przed przeżyciem frustracji czy umożliwiającego rozładowanie popędu bez działania), lecz stanowią żywe źródło myślenia, które – jak stwierdza Segal – można potraktować jako modyfikację nieświadomej fantazji, modyfikację, która pociąga za sobą badanie rzeczywistości. Bogactwo, głębia i dokładność myślenia danej osoby będą zależały od jakości i plastyczności świata jej nieświadomych fantazji oraz od jej zdolności do poddania go próbie rzeczywistości (Segal 2005: 39).

Od pierwszych dni życia konfrontujemy zatem nasze fantazje ze światem zewnętrznym, a następnie introjektujemy (Piaget napisałby pewnie o asymilowaniu) efekty tej interakcji. Im wcześniejsza introjekcja, tym bardziej fantastyczny charakter mają introjektowane obiekty i tym bardziej są one zniekształcone przez treści w nie projektowane. W miarę dojrzewania, wraz z coraz pełniejszym poczuciem rzeczywistości, wewnętrzne obiekty stają się coraz doskonalszymi przybliżeniami rzeczywistych osób z zewnętrznego świata (Segal 2005: 35). Gdyby odnieść te słowa również do rzeczy czy miejsc, należałoby założyć, że na przykład każda moja obecność w przejściu dla pieszych zmniejszy siłę oddziaływania fantazji na jego temat na rzecz danych dostarczanych przez zmysły. Intuicja podpowiada, że tak właśnie jest[4]. Powstaje jednak pytanie o zakres tego, co Segal w przytoczonym powyżej cytacie nazywa coraz pełniejszym poczuciem rzeczywistości oraz o granice postulowanych przez nią coraz doskonalszych przybliżeń. Innymi słowy, czy istnieje jakieś przejście podziemne niezależne od wyobrażeń moich i innych jego użytkowników? Czy wobec tego można zakładać, że kiedy moja percepcja przestanie być zniekształcona przez fantazje, dotrę do jego obiektywnego obrazu? I co miałoby nim być?

Myślę, że podobny dylemat miał na myśli D.W. Winnicott, gdy stwierdzał: piśmiennictwo psychoanalityczne, jak i cała literatura powstała pod wpływem Freuda, mówi albo o życiu osoby, która pozostaje w relacji z obiektami, albo o wewnętrznym życiu jednostki. […] Nie chodzi tylko o pytanie: „Co robimy?” Trzeba także zapytać: „Gdzie jesteśmy (jeśli w ogóle gdzieś jesteśmy)?” (Winnicott 2011b: 146-147). Wydaje się, że angielski psychoanalityk i pediatra miał rację. Segal na przykład nie poświęca wiele uwagi światu zewnętrznemu. Nie rozstrzyga też, czy możliwe jest dotarcie do jego obiektywnej reprezentacji, skupiając się raczej na usuwaniu zniekształceń poznawczych jako esencji zarówno psychoterapii, jak i rozwoju samego w sobie. Aczkolwiek słowa o coraz pełniejszym poczuciu rzeczywistości czy doskonalszych przybliżeniach sugerują pogląd, że obiekty istnieją niezależnie od odnoszących się do nich fantazji. Te zaś stanowiłyby wyłącznie część mojego umysłu, rodzaj psychicznego aparatu fotograficznego, który umożliwia wewnętrzne odwzorowanie zewnętrznych obiektów – nie wpływając na nie ani ich nie dotykając.

Rozwój polegałby zatem na doskonaleniu owego aparatu czy jego obiektywu, aby tworzony przezeń obraz był coraz mniej zniekształcony[5]. A jednak proces ten nie odbywa się w izolacji, to znaczy nie toczy się wyłącznie w pacjencie w oderwaniu od relacji terapeutycznej. Wręcz przeciwnie. Dorobkiem psychoanalizy są między innymi dwa przełomowe odkrycia. Pierwszym z nich było rozpoznanie, że fantazje obu stron zaangażowanych w proces stanowią podstawowe źródło wiedzy o świecie wewnętrznym analizowanej osoby. Dotyczy to zarówno fantazji pacjenta na temat terapeuty (przeniesienie) oraz terapeuty na temat pacjenta (przeciwprzeniesienie). Drugim przełomem było odkrycie, że zmiana, jeśli ma być głęboka i trwała, musi dokonać się we wnętrzu relacji przeniesieniowo-przeciwprzeniesieniowej. Realnemu rozwojowi i leczeniu nie służą ani zdobyte przez pacjenta informacje o sobie, o swoim życiu i świecie (w tym o analityku), ani umiejętności, które ów pacjent nabywa, lecz przeobrażenia w jego świecie wewnętrznym. Te zaś dokonują się poprzez przyjęcie świadomych i nieświadomych fantazji psychoterapeuty oraz pozwolenie im na dokonanie zmian. Rozwój polega nie tylko na zauważeniu, wycofaniu bądź modyfikowaniu przez pacjenta własnych projekcji, lecz również na introjekcji tego, co płynie od analityka.

Musi być zatem możliwe kontaktowanie się światów wewnętrznych i współkształtowanie bytów przez siebie nawzajem. Co ciekawe, teoria i praktyka psychoanalityczna zdaje się podkreślać jeden kierunek, to znaczy zmianę zachodzącą w pacjencie pod wpływem fantazji analityka. Kierunek przeciwny jest znacznie mniej akcentowany. Wprawdzie już Freud wycofał się z tezy, że przeciwprzeniesienie stanowi wyłącznie czynnik zakłócający, uznając je za najważniejsze źródło wiedzy o analizowanym. Współcześni autorzy – na przykład Victor Sedlak (2003) – twierdzą wręcz, że aby terapia mogła dojść do skutku, analityk potrzebuje zakłóconego stanu umysłu. Nie powinna to być jednak trwała zmiana, lecz raczej zaburzenie, nie dość silne, by skłonić terpeutę do działania pod jego wpływem. Chodziłoby więc o coś w nawiasie, jak gdyby, o stworzenie pewnej przestrzeni roboczej, w której światy wewnętrzne mogłyby się czasowo stykać czy przenikać, ale w ściśle określonych, kontrolowanych warunkach. Ramy te powinny zapewniać, że to raczej fantazje analityka będą kształtować pacjenta niż na odwrót.

Założenie, że możliwa jest interakcja, w której tylko jedna osoba czy obiekt podlega kształtowaniu, druga zaś nie podlega mu wcale bądź w niewielkim stopniu, stanowi tylko hipotezę. Można wyobrazić sobie inne. Na przykład według fenomenologów (zwłaszcza Martina Heideggera) zawsze chodzi o interakcję, współkształtowanie zachodzące między człowiekiem a otaczającymi go rzeczami (Buczyńska-Garewicz 2006: 91). W tym ujęciu moje relacje z obiektami nigdy nie są wyłącznie przestrzenne, oparte na zawieraniu się czy sąsiedztwie. Nigdy też nie są one jednokierunkowe ani czysto wewnętrzne, to znaczy polegające na tym, że na przykład ja poznaję jakiś obiekt, nie wchodząc z nim w interakcję. Według Heideggera zawsze mamy do czynienia z wymianą i wzajemnym kształtowaniem się[6]. To dlatego, nawiązując do wcześniejszego przykładu, przejście podziemne wpływa na mnie i jest jednocześnie kształtowane – również w wymiarze fizycznym – przez fantazje moje i innych osób. W myśl fenomenologii nie istnieje zatem i nie może istnieć jakieś „obiektywne” przejście podziemne niezależne od fantazji jego użytkowników.

Co więcej, w tym ujęciu fantazje nie tylko współkształtują świat, lecz są wobec niego pierwotne, warunkując jego istnienie. Ma on bowiem zawsze sens korelatu wobec czegoś pierwszego, dla którego jest drugim, czyli jest zawsze światem dla kogoś, światem ze względu na człowieka. Innymi słowy, to świat pełen znaczeń, świat treści duchowych, a nie po prostu fizykalność czy cielesność […] mamy do czynienia z fenomenologicznym sensem świata jako bytu skorelowanego z innym bytem mającym zdolność konstytuowania znaczeń (Buczyńska-Garewicz 2006: 90). W podobny sposób ujmuje to architekt Andrzej Janusz Korbel, gdy definiuje przestrzeń umysłu – termin odnoszący się do zbioru odziedziczonych, zapamiętanych i wyobrażonych elementów przestrzeni materialnej. Tam dokonuje się synteza różnych doświadczeń kulturowych. Każda przestrzeń materialna jest w pewnym sensie projekcją przestrzeni umysłu. Można też powiedzieć, że te elementy przestrzeni, które zaliczamy do kultury duchowej, są projekcją przestrzeni umysłu (Korbel 1987: 6)[7].

Oczywiście – co zresztą wprost wynika z przytoczonych fragmentów – nie chodzi o to, że człowiek stwarza Ziemię jako planetę, lecz warunkuje istnienie świata jako bytu duchowego i wypełnionego znaczeniami. Innymi słowy, człowiek nie tworzy przestrzeni w znaczeniu fizycznym, lecz jej znaczące korelaty, czyli miejsca. Aby powstało przejście podziemne, ktoś musiał je wymyślić, zaprojektować, zbudować. Aby mogło ono istnieć, ludzie muszą je stwarzać swoimi fantazjami i wynikającymi z nich działaniami. Kiedy nikt przez nie już nie przechodzi, przejście przestaje istnieć. Może nadal zajmować przestrzeń fizyczną, ale nie jest już przejściem, lecz czymś innym. Pierwszy człowiek, który znów przez nie przejdzie, nie tyle je odkryje, co stworzy na nowo.

Jeżeli uznać potoczne mniemanie, że człowiek jest ostro oddzielony od otaczającej go przestrzeni, za tezę, której antytezę stanowiłaby myśl fenomenologów (najdobitniej wyrażona przez Heideggera) o wzajemnym przenikaniu się świata wewnętrznego i zewnętrznego, to koncepcja D.W. Winnicotta byłaby próbą syntezy. Z jednej strony wyraźnie rozróżnia on dwie sfery, które stanowią wewnętrzna lub osobista rzeczywistość psychiczna i rzeczywisty świat, obejmujący żyjącą w nim jednostkę i który może być spostrzegany obiektywnie. Pomiędzy nimi umieszcza jednak trzeci obszar[8], obszar zabawy, który rozrasta się, obejmując twórcze życie i całość kulturalnego życia człowieka (Winnicott 2011a: 143). To miejsce do życia, którego ani termin „wewnętrzne”, ani „zewnętrzne” nie opisuje odpowiednio byłoby strefą pośredniczącą, potencjalną przestrzenią pomiędzy niemowlęciem a matką, hipotetycznym obszarem, jaki istnieje (ale może też nie istnieć) między dzieckiem a obiektem (matką lub częścią matki) w czasie trwania fazy odrzucania obiektu jako nie-ja, czyli pod koniec fuzji z obiektem (Winnicott 2011b: 147; 149).

To enigmatyczne, a jednocześnie naładowane treścią stwierdzenie Winnicott rozwija w następujący sposób: jeżeli matka mogła na wczesnym etapie życia swojego dziecka wejść w stan silnej identyfikacji z nim i z jego potrzebami, wykształci ono pewien poziom zaufania do jej niezawodności. Po pewnym czasie będzie gotowe wyjść z fuzji z obiektem macierzyńskim, psychicznie oddzielając się od niego. W ten sposób tworzy się możliwość rozróżniania świata wewnętrznego od świata zewnętrznego. Jednak – stwierdza Winnicott – pełna separacja nie jest możliwa. Tak naprawdę nie dochodzi do oddzielenia świata wewnętrznego (niemowlę) i zewnętrznego (matka), lecz wytworzenia pomiędzy nimi trzeciej, łączącej oba te światy sfery– przestrzeni potencjalnej, która może się stać nieskończonym obszarem dokonywania separacji; niemowlę, dziecko, nastolatek i dorosły mogą go twórczo wypełniać zabawą, która z czasem nabiera kształtu cieszenia się dziedzictwem kulturalnym. Słowa te można rozumieć następująco: nigdy do końca nie opuszczam ramion matki, ale (w sprzyjających warunkach) z biegiem czasu poszerzają się one coraz bardziej, by ostatecznie objąć cały świat. Obszar zawarty pomiędzy nimi a mną to właśnie przestrzeń potencjalna, gdzie w naturalny sposób ze stanu odpoczynku wyłania się twórcze bawienie się. Tam właśnie rozwija się użycie symboli, które reprezentują równocześnie zjawiska świata zewnętrznego i indywidualne zjawiska związane z konkretną osobą. To właśnie dzięki myśleniu symbolicznemu dokonującemu się w przestrzeni potencjalnej (trzecim obszarze) możliwe staje się oddzielanie tego, co jest nie-ja, od tego, co należy do ja (Winnicott 2011b: 150-151) przy równoczesnym unikaniu separacji. Możliwe staje się postulowane przez Heideggera jednoczesne bycie podmiotu w świecie oraz świata w podmiocie.

Winnicott opisuje przestrzeń potencjalną jako, początkowo, miejsce zabawy, a następnie – aktywności związanej z kulturą. Do obu tych doświadczeń, z których pierwsze stanowi początek drugiego, przywiązuje ogromną wagę. Według Winnicotta zabawa jest tym, co robimy przez większość czasu, a na pewno tym, co składa się na twórcze życie. Kulturę definiuje zaś jako odziedziczoną tradycję, [coś], co tworzy wspólne zasoby ludzkości, do czego jednostki i grupy ludzi mogą wnosić własny wkład i skąd wszyscy możemy czerpać (Winnicott 2011a: 138). Trudno wyobrazić sobie doświadczenie bardziej pasujące do takiej definicji zabawy i kultury niż zakładane przez fenomenologów współkształtowanie zachodzące między człowiekiem a otaczającymi go rzeczami bądź postulowane przez Korbela tworzenie przestrzennego organizmu kulturowego.

 

Niniejszy tekst stanowi pierwszą część przygotowywanego cyklu, poświęconego relacjom człowieka i przestrzeni, ze szczególnym uwzględnieniem tego, czym jest miejsce.

Literatura cytowana

Buczyńska-Garewicz H. (2006). Miejsca, strony, okolice. Przyczynek do fenomenologii przestrzeni. Kraków: Universitas.

Korbel A.J. (1987). Architektura żywa. Warszawa: Arkady.

Ogden T. (2004). The analytic third: Implications for psychoanalytic theory and technique. The Psychoanalytic quarterly, 73, 167-95.

Sajnóg Z. (2018). Na przykładzie Gdańska. https://www.gdanskstrefa.com/na-przykladzie-gdanska-cz-4-urbanistyka/ [dostęp 2021-01-06].

Sedlak V. (2003). Pracując poza strefą komfortu. Referat wygłoszony podczas V Konferencji Polskiego Towarzystwa Psychoanalitycznego.

Segal H. (2005). Wprowadzenie do teorii Melanie Klein. Gdańsk: Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne.

Winnicott D.W. (2011a). Miejsce doświadczeń związanych z kulturą. [W:] Zabawa a rzeczywistość. Gdańsk: Imago.

Winnicott D.W. (2011b). Miejsce, w którym żyjemy. [W:] Zabawa a rzeczywistość. Gdańsk: Imago.

[1] Zdaję sobie sprawę z różnic między fenomenologią a psychoanalizą. Nie chodzi tylko o akcentowanie przez pierwszą treści świadomości, przez drugą zaś – nieświadomości. Bardzo istotną różnicę stanowi też fakt, że o ile fenomenologia zajmowała się rzeczami czy zjawiskami w ogólności, o tyle psychoanaliza postawiła w centrum zainteresowania obiekty ożywione, przede wszystkim ludzi. Mimo to, a może właśnie dlatego, zestawienie obu nurtów wydaje mi się interesujące i płodne.

[2] Cyt. za Korbel (1987).

[3] Chodzi o zarówno o umysł świadomy, jak i nieświadomy, bo miejsce, którego unikam z powodu na przykład lęku, nadal funkcjonuje w mojej psychice, tyle że w sposób negatywny, ponieważ zostało wyparte ze świadomości.

[4] O ile siła nieświadomych fantazji nie jest zbyt duża. W przytoczonym wcześniej cytacie dotyczącym Dworca Głównego w Gdańsku znajduje się tyle frustracji, upokorzenia, poczucia gorszości i gniewu, że właściwie każde rozwiązanie architektoniczne obejmujące przejście podziemne – niezależnie od jego jakości – prawdopodobnie byłoby odbierane jako raniące i zawstydzające. Zgadzam się z autorem co do oceny fatalnych w większości przestrzeni publicznych otaczających gdańskie dworce, ale jego tekst ilustruje również przywołaną wcześniej tezę Segal, że rzeczywiste, złe doświadczenie nabiera o wiele większej wagi, gdy [znajdujemy] się pod wpływem agresywnych fantazji. Zagadnienie nieświadomych fantazji i ich roli w kształtowaniu stosunku do przestrzeni będzie rozwinięte w dalszych częściach.

[5] Metafora fotograficzna jest o tyle nośna, że na przykład w języku polskim słowo fotografia oznacza zarówno samą technikę, jak i efekt jej użycia, czyli zdjęcie. Podobnie termin fantazja odnosiłby się i do konkretnej reprezentacji (osoby, miejsca itp.), i do psychicznego mechanizmu jej powstawania.

[6] Da się zauważyć podobieństwo tej tezy z III zasadą dynamiki Newtona, zgodnie z którą oddziaływania ciał są zawsze wzajemne.

[7] Bardzo interesująca, choć mniej bezpośrednio związana z poruszaną tu tematyką, jest również dalsza część definicji: Przestrzeń umysłu odgrywa ważną rolę w tradycji romantycznej. Jeżeli kulturowe procesy przestrzenne zostają przerwane przez uwarunkowania polityczne lub innego rodzaju ingerencję, może [mogą?] przetrwać dzięki przestrzeni umysłu (Korbel 1987:6).

[8] Koncepcję tę rozwinął między innymi Thomas Ogden, pisząc o intersubiektywnym analitycznym trzecim – podmiocie tworzonym w ciągłej interakcji nieświadomości analityka i analizowanego; podmiocie, który nie jest statycznym tworem, a raczej ewoluującym doświadczeniem współkreowanym przez dwie osobowości. Por. na przykład Ogden (2004).

Redakcja: Barbara Barysz, Agata Bielińska, Julia Jastrzębska, Ewa Kobylińska-Dehe, Zbigniew Kossowski, Andrzej Leder, Adam Lipszyc.

Kontakt: wunderblock@ifispan.edu.pl

ISSN: 2720-4391

Ośrodek Myśli Psychoanalitycznej