„Również i w smutnym mieście Raissie biegnie niewidzialna nić, która wiąże na chwilę jedną istotę z drugą i zaraz się rozwiązuje, potem napręża na nowo między punktami w ciągłym ruchu, kreśląc nowe pospieszne figury, toteż w każdej sekundzie nieszczęśliwe miasto zawiera miasto szczęśliwe, które nie wie nawet o własnym istnieniu”[1]
Italo Calvino
To zdumiewające, jak często stawiamy granicę między ciałem a duszą (somą a psyche) i jak wielkie ma to konsekwencje dla właściwego rozpoznawania rzeczywistości oraz znoszenia frustracji z nią związanej. Masywne projektowanie własnych wrażeń na świat jest na porządku dziennym nie tylko w umysłach naszych pacjentów, ale i naszych własnych. Nie chodzi tylko o projekcje wynikające z naszych osobistych przeżyć, ale też z utrwalonego przekonania Człowieka o własnej wielkości i doskonałości. Żeby przyjrzeć się temu, jak to się stało, że ludzkość odchodzi od ciała, brnąc ślepo w idealizację intelektualnych władz sądzenia, porzucając po drodze znaczenie odczuwania, wrócę do podstaw naszego postrzegania. Następnie chciałabym podzielić się pomysłami na wyjaśnienie przyczyn tego stanu rzeczy oraz wymienić konsekwencje, do jakich on prowadzi.
Kiedy wchodzę do gabinetu, nie zmieniam ani oczu, ani węchu, ani innych zmysłów na inne, a także nie zostawiam ich w domu czy w drodze do pracy. Żeby nawiązać komunikację z pacjentem korzystam z dostępnych mi wskazówek docierających do mnie różnymi kanałami. Wskazówki te mają wiele źródeł, które od początków ludzkości próbujemy nazwać i klasyfikować. Długo można wymieniać pomysły klasyfikacji, która dobrze ujmie materię tak trudną do zobrazowania. Immanuel Kant zaoferował siatkę pojęciową, pozwalającą trafnie ująć w słowa to, czego doświadczamy oglądając przedmiot. W gabinecie tak samo, jak i w ogrodzie oglądamy przedmiot naszego poznania, który robi na nas pewne wrażenie. Zwykliśmy jemu właśnie przypisywać aktywną rolę „robienia wrażenia” i „wywierania wrażenia”. Jednak wydaje się, że zachodzi tu pewna pomyłka, ponieważ przeważnie nie jesteśmy w stanie ustalić, ile z wrażenia, którego doświadczamy, pochodzi z tej rzeczy, a ile z nas. Kant wprowadził pojęcie noumenu dla określenia rzeczy samej w sobie, która kryje się za tym, co postrzegamy. Postrzeżenie to natomiast nazwał fenomenem. Noumen nie jest czymś, o czym możemy powiedzieć cokolwiek więcej ponad to, że jest. Jest to pojęcie, które pozwala nam pomyśleć, ująć w wyobraźni coś, czego nie jesteśmy w stanie poznać, oglądać, ponieważ wszelkie poznanie wymaga patrzenia, a więc aktywności aparatu poznawczego. Jako psychoanalitycznie myślący, mamy świadomość ogromu znaczeń nadawanych nieświadomie temu, co oglądamy. Znaczenia takie, na dużo bardziej podstawowym (pierwotnym) poziomie, nadajemy wszelkim rzeczom, których doświadczamy. Słowo „znaczenie” rezerwujemy zwykle dla bardziej rozbudowanych form psychicznych, lecz bliźniaczo podobne zjawisko zachodzi w mikro skali (na pierwotnym poziomie). Gdy zatem patrzę na kwiat w ogrodzie, owo postrzeżenie jest moim postrzeżeniem kwiatu, jego zapach jest doświadczeniem, które odczuwam w moich nozdrzach, a gładkość płatków rozpoznają właśnie moje dłonie. Gdy spodziewam się, z powodu wzrokowej obserwacji, że kwiat będzie miał gładkie płatki, a okazuje się, że są wyjątkowo szorstkie, to doświadczenie w procesie poznania jest aktualizowane. Po drodze dochodzi do frustracji w związku z oczekiwaniem, by kwiat był gładki, co nie znaczy, że moje najświeższe doświadczenie szorstkich płatków opisuje prawdziwy stan rzeczy samej w sobie; nadal jest to fenomen, a nie noumen. Ciągłość tego procesu jest procesem życia. Dopuszczenie go do świadomości, uwalnia od presji poznania ostatecznej prawdy i skontrolowania świata tak zwanego zewnętrznego, uwalnia od lęków małych i dużych, pozwala na twórczość, płynność i otwartość.
Wielkim uproszczeniem wydaje się myśl, że wiedzę nabywamy poprzez kojarzenie wrażeń (empiryzm) lub poprzez sam intelekt (racjonalizm), ponieważ oba redukują człowieka, a także otaczający nas świat i wprowadzają dualizm w człowieku (umysł/dusza i ciało – psyche i soma), dokonują też ostrego przeciwstawienia podmiotu i przedmiotu poznania. Nie pozwala to na dostrzeżenie relacji, w jaką wchodzą ze sobą ten, kto ogląda, i to lub ten, który jest oglądany. Gdy uznamy niezbywalność filtra, którym posługujemy się, oglądając świat, zobaczymy, że wszystko, co w kontakcie, zawsze pozostaje w stosunku do siebie, a żadna tego rodzaju relacja nie jest zupełnie bierna. Ta rewolucyjna myśl Kanta wzbudziła dyskusję o tym, jak to się dzieje, że przedmiot jest odwzorowany w podmiocie. Pozostało nadal bez odpowiedzi pytanie, jak intelekt łączy się ze zmysłowością? Myśl, że podmiot jest zawsze w relacji z przedmiotem (Husserlowska idea intencjonalności), zainspirowała kolejnych. Merleau-Ponty dokładnie przyjrzał się temu, jak człowiek korzysta z ciała: czym ono jest w drodze do wiedzy o świecie? Zredukowanie człowieka do cielesnych wrażeń wprowadza dużo nieporozumień, które słyszymy w gabinecie, a których równie często jesteśmy sami sprawcami. Przekonanie, że skoro widzimy pewne zdarzenie własnymi oczami, to właśnie takie zdarzenie miało miejsce, pomija wpływ naszego umysłu na to postrzeganie. Jakże często sprzeczamy się z innymi o prawdziwość zjawisk, stanu rzeczy, jakby zupełnie nieświadomi nakładania filtrów na to, co widzimy. Czy ten obraz jest ładny? Czy ten mężczyzna przystojny? Czy ten analityk genialny? Czy ten pacjent jest alkoholikiem? Już w samym pytaniu zawiera się myśl, że on właśnie taki jest lub nie jest, a nasze zmysły dostarczą nam wszelkich informacji o tym, jaka jest prawda. Zmysły te mają być naszym narzędziem, sługą naszego umysłu, który jak komputer ma zebrać dane o stanie rzeczy. Tymczasem aktywne są filtry, o których Kant pisał jako warunkach poznania. Są obecne ciągle. Zawsze patrzymy na wszystko w pewnym czasie i w pewnej przestrzeni, z pewnym uwarunkowaniem genetycznym czy kulturowym. Chcemy wyrażać sądy pewne, mieć wiedzę pewną na temat świata, tymczasem mamy ją zawsze „jakąś”, nigdy „samą w sobie”. Maurice Merleau-Ponty opisuje nabywanie wiedzy jako proces dziejący się w pewnym polu. Pojedyncze spostrzeżenia są raczej momentami złożonej struktury niż cechami rzeczy. Merleau-Ponty pisze:
„…moje ciało jest moją ogólną możliwością zamieszkiwania wszystkich środowisk świata, kluczem do wszystkich transpozycji i wszystkich ekwiwalencji, które nadają mu stałość”[2].
Gdy dostrzeżemy, że doświadczenie świata jest procesem odbywającym się stale na wielu poziomach, zobaczymy, że doświadczenie to nie tyle zbliża nas do poznania rzeczy samej, ile raczej do bycia, czucia i życia. Uznając znaczenie ciała w tym procesie, być może porzucimy ten szalony pęd do kontrolowania umysłem świata materialnego, wyzbycia się cielesnego bólu i związanego z ciałem lęku przed śmiercią. Gryzę się w język, gdy używam zwrotów takich, jak „świat materialny”, ponieważ już użycie go cofa mnie, zatrzymuje w języku skostniałego podziału na świat materialny i niematerialny. Nie neguję żadnego z nich, lecz utrwalanie binarnego myślenia ogranicza doświadczanie. Podział ten powstał w ludzkim umyśle, jak podejrzewam – z lęku. Lęk, a więc uczucie, którego chcemy szybko się pozbyć, związane jest z trudnością wytrzymania niezrozumienia, niewiedzy, z granicą ludzkiego poznania, a więc z tajemnicą. Nieznośne uczucie, którego doświadczamy ciałem na wiele sposobów, dawno dawno temu postanowiliśmy ciału oddać, niech ciało się martwi. Uznaliśmy ciało za śmiertelne, a umysł/duszę czy psyche za nieśmiertelne. Za sprawą niedoskonałości, granicy naszego poznania, niepełności wiedzy, ludzkość podjęła decyzję o ratowaniu się za wszelką cenę, to zaś prowadzi nas na manowce. My, umysły wszechmocne, postanowiliśmy opanować ciało, skontrolować i użyć jak maszyny, jak robota, którego możemy dowolnie programować. Odznaczyliśmy grubą kreską somę od psyche i zabraliśmy się do wzniosłej pracy w kierunku Boga Ojca – Nieba – Logosu, zostawiając w dole Matkę Ziemię. Powstała para, której rozdzielanie trwało wieki. Za sprawą przyjęcia przez nas tego podziału, widzimy świat jako czarno-biały, złożony z opanowanej materii, plastycznie, poddańczo dającej się lepić medykom, inżynierom, naukowcom, których wielkie umysły zasługują na życie wieczne; taki świat jest prosty do ujęcia w wielu teoriach. Kolejny krok w rozwoju nowych technologii oferuje jeszcze większe oddzielenia ciała od umysłu, oferując świat wirtualny i sztuczną inteligencję. Być może młodzi ludzie idący z tęczowymi flagami chcą nam powiedzieć coś jeszcze, oprócz żądania zniesienia binarności płci. Granica postawiona między światem materialnym a niematerialnym, tworząca binarny świat, jest niezwykle groźna zarówno w mikro, jak i w makro skali.
Mikro skala, którą mam na myśli, to poszczególne doświadczenie organizmu. Organizmy żywe, jak sądzimy, są bardzo podobne, jednak kiedy zauważymy poważne różnice między postrzeganiem poszczególnych ludzi, a także osobnicze postrzeganie w różnym czasie i przestrzeni, uznamy bogactwo różnic, jakie między organizmami muszą być. Jest to niepodważalny argument świadczący o wkładzie podmiotu poznającego przedmiot poznania. Różnimy się nie tylko poglądami na świat, ale i samym oglądaniem świata. Kiedy oglądamy obiekt, widzimy go jakimś. Jednak to nie ten obiekt taki jest, choć może taki być. Może, ale nie musi; nie jesteśmy tego w stanie wiedzieć. Nierozróżnienie noumenu od fenomenu słono kosztuje każdego. To, co możemy wiedzieć na pewno, to to, co czujemy, jakie mamy wrażenie, jak odbieramy sygnały. Komunikacja za pomocą języków werbalnych i pozawerbalnych dostarcza nam więcej informacji o świecie, w którym jesteśmy, jednak świat ten przenika nas, a my świat. Gdy próbujemy postawić granicę między nami cielesnymi, a nami myślącymi, oddalamy na chwilę lęk przed granicą poznania i tajemniczością tego, co poza nią, jednak wraca on ze zdwojoną siłą po wszelkich próbach wpłynięcia na świat tak, jakby nie był też nami. Kiedy rozmawiam z pacjentem w gabinecie, już jego obecność wpływa na mnie, a moja na niego. To doświadczanie uaktywnia nie tylko wspomnienia, jak zapisane historie doświadczeń w umyśle, w pamięci, ale również pamięć ciała, której rzadko jesteśmy świadomi. To, co jest prawdziwe w sesji, to doświadczenie, a słowa, jak to ciało, są skończone, ograniczone i niedoskonałe. Próbując nadrobić tę doskonałość genialnym myśleniem, brniemy w ślepą uliczkę odrętwienia i bezduszności, a zatem i nieprawdy, albo bardzo ograniczonej prawdy. Ogromną ulgę przynosi, gdy uświadomimy sobie, jak maleńki wpływ mamy na to wszystko, co jest, a to zdejmuje z nas ciężar, związany z ogromnym pędem do opanowania świata. Próbując go sobie podporządkować, winniśmy wziąć za niego pełną odpowiedzialność, ale jak możemy to zrobić, skoro nie mamy wpływu nawet na większość własnych impulsów? Gdy jednak uznamy, że nasz wpływ na kształt świata, jeśli nie ma być destrukcyjny, sprowadza się do jego przeżywania w całości, zarówno z jego brzydkimi, jak i ładnymi stronami, uwolnimy się od przygniatającej, nieznośnej odpowiedzialności, którą widzimy w fantazjującym o boskości psychotyku, a nie widzimy w fantazjującym o doskonałości terapeucie.
Odróżniamy siebie od innych organizmów żywych z powodu myślenia abstrakcyjnego, na meta poziomie, które to jest niedostępne dla innych gatunków. Wydaje się jednak, że jest to jedynie wyspecjalizowana funkcja myślenia, poszerzenie horyzontu i tempa analizowania doznań, które nie są obce zwierzętom. Być może świadomość zwierząt jest ograniczona, a rośliny są jej pozbawione, jeśli rozumiemy świadomość tak, jak nawykliśmy o niej myśleć. Jeśli jednak uznajemy istnienie nieświadomego, które tylko bywa świadome i uwzględnimy procesualny tryb poznania ludzkiego, zauważymy, jak mało różnimy się od innych organizmów w świecie. Znosząc binarny podział świata na ożywiony i nieożywiony, gdy uznamy świadomość za pewne akty poznania, tj. momenty kontaktu z szerszą i bardziej skomplikowaną i różnorodną strukturą świata, wówczas i nasza wyjątkowość ludzkości zostanie zniesiona. Człowiek jedynie bywa świadomy, nie jest posiadaczem świadomości bezwarunkowo.
Makroskala, którą mam na myśli, to doświadczenie grup, narodów i gatunku, który wyróżnia swą wyjątkowość na tle innych. Sądzę, że to, co nas może odróżniać, to empatia. Tylko ta umiejętność, korzystająca właśnie z wyspecjalizowanych funkcji umysłu, pozwala na obserwacje stanu czucia, uczucia i emocji własnych oraz Innego. Jest ona możliwa jedynie w połączeniu duszy i ciała, nigdy w binarności lub rozszczepieniu. Perspektywizm i procesualność naszego poznania ogranicza jednostkowe poznanie, dostarcza jednak bogactwa w połączeniu z cudzym poznaniem. Gdy uznamy istnienie pola wpływów naszych doznań na świat oraz kontakt międzyludzki, a włączymy w to kontakt i doznania otaczającego nas świata natury, horyzont przestanie być linią przecinającą świat w pół: niebo i ziemię – border-line, a stanie się linią połączenia, przenikania i kontaktu: border-on-line.
Borderline to określenie diagnostyczne, które może mieć zastosowanie dla naszego ludzkiego sposobu bycia w świecie. Choć na co dzień nie chcemy tego przyznać, to jednak często przesuwamy się w strone krawędzi oddzielającej to, co uznajemy za zdrowie, a to, co uznajemy za szaleństwo. Większość z nas jest tam krótko, niektórzy dłużej. Nam, terapeutom, trudno przyznać, jak często tam bywamy i jak pomocne jest to doświadczenie, gdy możemy je wytrzymywać, doświadczać i pamiętać. Pamiętamy je, gdy stworzymy połączenie pozwalające nam przemieszczać się, poruszać, przesuwać, a to jest możliwe jedynie, gdy nie zredukujemy siebie do Intelektu pracującego na rzecz chorych, ani gdy nie zredukujemy się do Ciała, uznając nas za splot neuronalnych, mechanistycznych połączeń. Te uproszczenia można mnożyć na wiele sposobów, co obrazują opisane wielokrotnie przypadki pacjentów w gabinetach analityków. Natomiast to doświadczenie połączenia, czyli bycie „on-line” pozwala pogłębić przeżywanie bycia w świecie w ogóle, jak i bycia z pacjentem.
„Słowo joga (yoga) pochodzi od sanskryckiego rdzenia yuj i znaczy: wiązać, łączyć, przywiązywać, nakładać jarzmo, kierować i skupiać na czymś uwagę, używać i stosować. Oznacza też połączenie i zjednoczenie…”[3] pisze Mistrz Iyengar oraz cytuje mistrza Dasai: „Joga jest związaniem się wszystkimi siłami ciała, umysłu i duszy z Bogiem; wymaga poddania dyscyplinie intelektu, emocji i woli oraz oznacza duchową równowagę pozwalającą odnosić się do wszystkich aspektów życia z równym spokojem”[4]. Słowo joga używane jest współcześnie dla określenia ćwiczeń, asan, których wykonywanie ma przynieść spokój ducha. Jest to kolejne uproszczenie, sprowadzające ciało do poziomu ludzkiego sługi. Jednak, praktykując jogę, każdy uczeń doświadcza czegoś, co nazwałabym właśnie połączeniem (byciem on-line). Mistrz Iyengar w jednym z wywiadów powiedział, że „Ciało żyje w przeszłości, umysł w przyszłości. Schodzą się one w teraźniejszości, gdy praktykujesz jogę”. Te niezwykle trafne słowa pokazują, jak połączenie świata materialnego i niematerialnego pozwala na doświadczenie istnienia po prostu, bez pędu w przyszłość, której jeszcze nie ma oraz bez zatrzymania w przeszłości, której już nie ma. Przyszłość jest (jedynie albo aż) konstruktem umysłu, a przeszłość jest śladem zapisanym w ciele. Wprowadzając taką świadomość do naszej zachodniej cywilizacji możemy pomóc nie tylko pacjentom, ale i przyszłym pokoleniom. Myśl filozofii jogi, a więc połączenia i wiązania warto wprowadzić również w technikę pracy z pacjentami. Gdy jesteśmy świadomi doznań płynących z ciała, gdy uznajemy ich wartość, nie musimy skupiać się na nich w sztywny sposób. Nie musimy też wykonywać asan, choć praktyka ta zapewne przydałaby się każdemu psychoanalitycznemu ciału, godzinami zasiadającemu nieruchomo w fotelu. Mam jednak na myśli raczej rolę, jaką w kontakcie ze światem dookoła, a więc również z pacjentami, ma połączenie ciała, jego doznań, z umysłem i jego myślami. Zgłębienie tej podstawowej myśli jogi, filozofii połączenia, wiązania, uznanie jej wartości może być bardzo korzystne zarówno dla pracy z pacjentami, jak i w codziennym życiu nas samych.
Samouwielbienie ludzkości, ucieczka przed śmiertelnością, mogła spowodować postawienie granicy między ciałem i przeszłością, a umysłem i przyszłością. Nowe technologie, w służbie przyszłości umysłu wolnego od cielesnej śmierci, prowadzi ludzkość ku końcowi, ponieważ bez ciała nie ma umysłu. Uznając ich połączenie oraz fakt, że nie różnimy się tak bardzo od innych organizmów zobaczymy, że możemy współpracować ze światem i porzucić zachłanne wyzyskiwanie świata materialnego. Kryzys klimatyczny jest efektem wielkościowych zapędów ludzkiego rozwoju, który nie akceptuje żadnych ograniczeń, a już na pewno nie akceptuje granicy ludzkiego poznania. Takie funkcjonowanie ludzkości pozwala diagnozować ją jako borderline. Funkcjonujemy nad przepaścią, na granicy rozpadu, ponieważ trudno nam rozróżniać własne fantazje od spostrzeganej rzeczywistości, która nas frustruje. To umiejętność bycia on-line z tym, jaka jest granica, bycie border-on-line umożliwia nam życie w jodze, w połączeniu i spokoju. Bycie w kontakcie z granicą, nie usuwanie jej z pola widzenia, ale też nie bycie w ciągłym lęku przed rozpadem, pozwala żyć, być tu i teraz, być i ciałem i duchem.
Opowiem teraz o pacjentce, a raczej o nas dwóch i o drodze, którą wspólnie przeszłyśmy, a która zmieniła nas obie. Spróbuję zobrazować to, jak rozumiem bycie border-on-line. Etna wyruszyła w podróż w poszukiwaniu osoby i miejsca, które miałoby zapewnić jej spokój. Uwiedziona obietnicą dostatniego życia, pozostawała w samotności. Mimo przepięknych widoków, kolorowych marzeń i potencjału intelektu, pozostawała w bezruchu. Tkwiła osamotniona marząc o miłości i romansie, szarpana Heksą, która w niej drzemała budząc się znienacka i która powodowała ogromne poczucie winy za jej wybuchy.
Nasza wspólna podróż rozpoczęła się kilka lat wcześniej, gdy Etna postanowiła umrzeć. Przyprowadziło ją do mnie przerażenie własną wściekłością i kierowaną wobec ukochanej matki agresją, którą szybko nauczyła się przekierowywać na mnie. Nasze spotkania wypełniała często cisza, nasycona ogromnym napięciem, przeplatana wyrazami złości na presję podjęcia decyzji. Ta młoda kobieta była dręczona konfliktem między chęcią pozostania w bezruchu (w brzuchu), a przekroczeniem granicy i opuszczeniem domu (urodzeniem się). Była to walka nieprzerwana, rozszarpująca jej serce, nie dająca nadziei na chwilę spokoju. Pragnęła, by ktoś inny – większy i mocniejszy – podjął za nią decyzje ważne dla jej życia. Ponieważ nikt nie wziął na siebie takiej odpowiedzialności, jedynym wybawieniem stawała się myśl o śmierci i zakończeniu udręki; ta śmierć miała dosięgnąć Heksy, tak by ta przestała wybuchać. Czas mijał, a moment decyzji się zbliżał. Zgadzałyśmy się co do tego, że trudno jej się pożegnać z domem, z parą rodziców, których bardzo kochała. Jednocześnie coś nią poruszało, rwało ją, wybuchało w niej, uderzało w rodziców i mnie; to była Heksa, którą uważała za złą, destrukcyjną część swojej osobowości. W przeddzień sesji, która miała być ostatnia przed przerwą w terapii, Etna postanowiła się zabić. W związku z jej poczuciem opuszczenia w Etnie obudziły się uczucia i siły, których natury nie była w stanie określić, były jak niekontrolowane wybuchy wulkanu, wypuszczającego w niebo rozgrzane gazy i śmiercionośną lawę. Budziła się w niej Heksa, wzbudzając postrach w innych, również w samej Etnie. Nie rozumiała jeszcze, jak lawa może grzać i użyźniać glebę, a Heksa – uzdrawiać i opiekować się. Mimo ataku na siebie, pobudzenie i silne, młode serce nie dało jej umrzeć, paradoksalnie to właśnie Heksa w niej ją ocaliła. Zawiodłam Etnę nie dlatego, że zrobiłam przerwę, fundując jej kolejne doznanie opuszczenia, na które nie była gotowa, ale dlatego, że nie byłam z nią wtedy jak żywy człowiek, a jedynie obiecałam sesję po przerwie. Byłam rozczarowującym obiektem, ponieważ nie rozumiałam, że to właśnie ta sama siła w niej, która była gotowa rozszarpywać, była życiodajną siłą, szukającą odpowiedniego kanału, który musiał być ludzkim, czułym, żywym sercem/ duszą. Widziałam Heksę, wiedziałam, że jest w Etnie, ale zanurzona w skostniałym rozumieniu neutralności terapeuty nie poddałam się ludzkiemu odruchowi, by zadzwonić i porozmawiać z nią, mimo że czułam własny ruch, własną Heksę i niezgodę na znieruchomienie. Jak w tej sytuacji mogłam tak zwyczajnie jechać na urlop? Sądziłam wtedy, że nie wolno mi udać się do niej, że to przekroczenie granic przez terapeutę, że zawsze to pacjent przychodzi do nas, dzwoni do nas, kiedy potrzebuje sesji. To moment, w którym sama byłam na granicy border-line, nie potrafiąc nawiązać kontaktu i utrzymać na oku własnego szaleństwa i być border-on-line. Sama stałam z rozdartym sercem między własnym uczuciem a wiedzą z wieloletniego szkolenia. Ten samobójczy ruch Etny był próbą powstrzymania wybuchów Heksy, których nie zrozumiałyśmy jeszcze dość dobrze. Niestety budowanie koryt dla wulkanicznej lawy jest ruchem samobójczym. Wulkan potrzebuje mieć przestrzeń, potrzebuje, by uszanowano jego istnienie i życie, inaczej jego siła nie ma się gdzie podziać. Sądziłyśmy, że Heksa jest przejawem wściekłości wobec obiektu, a więc widziałyśmy binarnie i linearnie. Pragnienie, energia, impuls, prąd, Heksa, a więc miłość, niosły Etnę i utrzymały ją przy życiu. Nie tyle przeciwstawne siły w niej, a raczej przeciwstawienie ich sobie, w odróżnieniu od przenikania ich, spowodowało niszczenie przestrzeni wokoło. Długo nie mogłyśmy zrozumieć, jak wielowymiarowe jest działanie Heksy w niej. Była to energia do i od, a więc dobijająca się do obiektu i odbijająca się od niego, która potrzebowała przestrzeni, pola, swobody, a nie jedynie odbijać się od ścian i kontrastów. Gdy jej energia, uczucie spotykało się z niezrozumieniem, ze ścianą, gdy brakowało jasności czego Etna pragnie, brakowało uznania, że może pragnąć, a jej pragnienie może znaleźć kanał. Przeżywała to jako brak uznania jej istnienia, a uczucie to uznawała za złowrogie i niszczące. Wtedy Heksa musiała zostać wrzucona do wulkanu, jak dar dla bogów.
Być może to rozczarowanie mną musiało mieć miejsce, a i ja, i ona musiałyśmy przejść jeszcze długą drogę, by zobaczyć taflę jeziora i zamoczyć w niej dłonie, by odkryć niekończący się podwodny i żywy świat, różnorodną i życiodajną zawartość wulkanu. Gdy uczucia w Etnie były rozpoznawane jako przeciwstawne sobie, skrajne, kontrastowe siły, bez różnorodności pomiędzy, nie mogła wytworzyć się przestrzeń przejściowa (Winnicott). Rozpoznanie kontrastów jest konieczne, by zbudować granice, by rozróżniać elementy, gdy jednak z wielości tworzy się czarno-biały świat, siła wielu uczuć nie ma się gdzie podziać i jest sprowadzona do skrajnych, silnych, granicznych przeciwstawnych sił. Może to prowadzić do radykalizacji poglądów zarówno na świat, jak i na siebie, a wkrótce siły te muszą rozpocząć ze sobą walkę, jako że nie jest ich naturą trzymać się w korycie odgórnie narzuconym przez intelekt. Mają żywą, cielesną, zmysłową i wulkaniczną naturę.
Etna wyjechała z domu, gdy zaleczyłyśmy odrobinę jej ranę po walce z Heksą i gdy odczuła ulgę po podjęciu decyzji, lawa zastygła, choć wiedziałyśmy, że Heksa tylko drzemie w Etnie. Położyłyśmy ją spać, dając sobie czas na śnienie i zrozumienie tych snów. Wróciła po kilku latach w rozczarowana, zawiedziona i zanurzona w pustkę. Początkowo po jej powrocie przyglądałyśmy się tafli wody i odbijającym się w niej górom. Kiedy tylko ruszyć ręką wodę, góry rozpływają się, nie widać ani białych szczytów, ani zieleni podnóży gór. Stałyśmy i patrzyłyśmy nieruchome, mimo iż zdawało mi się, że uwijam się jak w ukropie, żeby jej pomóc. Etna popadała w skrajne stany melancholii i wściekłości. Moje odczucia ogromnej sympatii i ciepła do niej, były zupełnie nieadekwatne wobec doświadczonych dawniej z jej strony ataków. Ten dysonans wracał w doświadczeniu kontaktu z nią. Podczas przerw myślałam o niej ciepło, przed sesją bałam się, że zdemaskuje moją niekompetencję. Nie byłam kompetentna, by dać jej to, czego sobie życzyła w tak krótkim czasie, jakiego chciała. Mogłam jej tylko wypożyczać pudełko na jej uczucia, ale musiała z nim wracać bardzo długo, co wymagało od nas obu ogromnej cierpliwości. Nie mogła rozumieć czym to pudełko jest, ta przestrzeń, która się budowała w niej, dlatego sfrustrowana siła jej miłosnego pragnienia musiała uderzać we mnie. Musiała czuć, że to ja ją frustruję, nie mówiąc jej co ma robić. Moje opisy symbolicznych znaczeń historii, które przynosiła, atakowała jako magiczne i wyssane z palca. Nienawidziła tej całej psychoanalizy całym swoim umęczonym sercem. Trzymało ją przy mnie jedynie mgliste wspomnienie poprzedniej wspólnej podróży i myśl, wręcz pewność, że coś wtedy jej pomogło w naszym kontakcie, choć nie miała pojęcia co. Czas terapii upływał w marazmie i półśnie. Spałyśmy na sesji, przed sesją i po, nie śniąc zbyt wiele. Przypominało to obraz Kylie Minogue w piosence śpiewanej z Nickiem Cave’em Where The Wild Roses Grow. Leżała na tafli wody jakby martwa, ale jej usta się poruszały, choć z trudem, próbowała jednak coś mi przekazać.
Wiedziałam, że Heksa tylko drzemie, dając delikatne oznaki życia, jest jak niewidzialny duch, który robi swoje z ukrycia. Kiedy tylko wydawało się, że dotknęłyśmy czegoś żywego i potencjalnie rozwojowego, za chwilę okazywało się, że wracamy do punku wyjścia i leżymy w jeziorze, w pół śnie, półżywe, w martwocie otoczonej pięknym widokiem. Ponownie umieszczone w bezruchu, nieznacznym bujaniu w miejscu. Etna bała się zbliżyć do mnie i do siebie samej; do wszystkiego, co wydało się mieć dzikość w sobie, nie tak łagodną i śliczną jak czerwone róże. Jak w tej piosence, niosło ją pragnienie zatrzymania miłosnego piękna, by nie przeżywać frustracji związanej z separacją. Etna poszukiwała miłości, która mogłaby ją utulić, ogarnąć i ocalić przed utonięciem, która nie będzie rozczarowywać, narażać na chwile samotności. Marzyła o idealnym obiekcie. Fantazjowała o mężczyźnie z krwi i kości, a jej opowieści o nim były plastyczne i przesiąknięte ciepłym, miłosnym erotyzmem. Jednocześnie mężczyźni, których poznawała, okazywali się oszustami albo płytkim zaspokojeniem cielesnym. To, co żywe i energetyczne, okazywało się nie do poskromienia. Nie dało się pogodzić żywiołu w kimś i w sobie z pragnieniem połączenia, zlania się. Rozpoznawanie mężczyzn w kontrastowych barwach – jako albo oszustów, zdrajców i narcyzów z przerostem libido, albo mięczaków, nudziarzy, ciepłych kluch, za to całkiem dojrzałych – pozwalało jej pozostawać wystarczająco daleko. Pragnęła kogoś, kto zobaczy ją i będzie z nią, ponieważ nie widziała sama siebie i nie mogła również zobaczyć jego. Trzymała się tych kontrastów, binarnych rozpoznań jak kotwic, jak balustrady, która – choć pozbawiona treści – pozwalała jej nie wypaść za burtę. Gdy tylko próbowała przemieścić się na tym jachcie życia, puścić się i pójść choć kawałek o własnych siłach, musiała pobudzić własne życiodajne siły witalne, obudzić Heksę, uczucia, które uważała za niszczące, dewastujące i ćwiartujące. Wszystko, co witalne i cielesne wydawało się być pod rządami złej czarownicy, Heksy, grożącej jej szaleństwem. Żeby przełamać to uwiązanie, musiałaby uznać te moce w sobie, jak i w innych, jako konieczne do życia. Ukrywała wiedzę o nich, nie różnicując ich, nie przeżywając i nie przetwarzając ich, a jedynie wepchnęła pod wodę, pustosząc swoje przeżycie i tracąc siły witalne.
Miałam być jej profesjonalną, trzymającą dystans i racjonalną terapeutką; psychoanalitycznie osadzoną, jak lustro na ścianie przed nią, nieruchomą, bez własnego życia. Nie chciała mnie ciepłej, która mogłaby wychylić się z lustra z własną twarzą, ani zbyt zaangażowanej. To miał być stan, który trzyma w równowadze, łódka nie płynęła, ale i nie tonęła, tylko dryfowała. Czasem wychylała się za burtę, zwykle w reakcji na moje przychylenia i wychylenia, gdy mówiłam coś nieprofesjonalnie osobistego. Nie znosiła moich symbolicznych odniesień jej opowieści do jej uczuć, prześmiewała je i szydziła ze mnie, że są wyssane z palca nawet, gdy miałam bardzo głębokie przekonanie, żywe odczucie zrozumienia i zawarcia jej stanu. Najbardziej dotykało ją, gdy zauważyłam moje znaczące miejsce w jej życiu. Zaprzeczała wtedy stanowczo i celnie dotykała mnie swoim komentarzem. Każde zbliżenie oznacza dla niej ból, zagrożenie oszustwem i utonięciem w rozpaczy. Dlatego uporczywie trzymała się iluzji, że może suchą nogą przejść jezioro, tymczasem wcale nie moczyła stóp. Ten stan unieruchomienia uporczywie trwał między nami, z czasem jednak Etna zaczęła dzielić się z innymi uczuciami. Z perspektywy czasu sądzę, że działo się to w dużej mierze za sprawą mojej żywości, ale jedynie tej nienarzucającej się, a raczej wychodzącej mimochodem. Doświadczenie wspólnego bycia stworzyło przestrzeń, jak nowy, otwarty pojemnik na różnorodne odczuwanie.
Kiedy poznała mężczyznę, który oczarował ją właśnie swoją żywotnością, zaczęły na powrót szarpać nią znane od dawna impulsy. Heksa przestała stać w cieniu, a pył i lawa zaczęły uchodzić z Etny. Wulkan nie jest zwykłą górą, ścieżki na nim poruszają się, to nie skorupa, a skóra. Równolegle z dzieleniem się doświadczeniem nie tylko ze mną, ale i z innymi żywymi obok niej, doświadczała silnych prób przerwania tego doświadczenia. Każde zbliżenie wywoływało silne, ciepłe uczucie, a odróżnienie oznaczało oderwanie nie do zniesienia i konieczność odbicia się od innego. Kiedy mężczyzna się oddalał, to jemu przypisywała bycie okrutnym, zdradzieckim obiektem, ponieważ nie była w stanie znieść uczuć, które jej wtedy towarzyszyły. Jakikolwiek był sam w sobie, kiedy go nie było przy niej, nie wiedziała gdzie jest, co robi, stawał się niedostępną tajemnicą i prawdopodobnie zdrajcą. Ponieważ nie mogła odróżnić jego samego od wrażeń, które miała w kontakcie z nim, popełniała właśnie pomyłkę przypisując mu intencjonalne wywieranie wpływu na nią, a sobie moc kontrolowania tych uczuć. Nie czuła się na siłach zmagać się z ich różnorodnością, próbowała zablokować ich wulkan, odepchnąć ukochanego i uszkodzić siebie. Zerwanie kontaktu przez nią miało dać wytchnienie jej lękowi przed tajemniczą niedostępnością świata rzeczy samych w sobie. Przyciąganie i odpychanie trwało, jednocześnie wzrastała jej umiejętność opisywania własnych przeżyć, rozróżniania i łączenia ich w sobie, a to budowało jej świadomość siebie, jako doznającego podmiotu, który posiada różnorodność przeżyć, odczuć, doświadczeń, wspomnień, idei, a nie będącego jedynie maszyną przesuwaną przez rozumnego kierownika, patrzącego z góry na marne ciało.
Dopiero wtedy zrozumiałyśmy, co właściwie się wydarzyło. Obie mogłyśmy wreszcie uznać, że szalone Heksy są niezbędnym elementem żywego organizmu, że są energią, gdy je uznać, a ciało zamiast być rezerwuarem grzechu, może być rezerwuarem doznań. Kiedy Etna zmagała się z oglądaniem siebie, bardzo trudne było dla niej uznanie Heksy, uznanie tego, co uważała za brzydkie w niej samej. Odwracała się wielokrotnie z odrazą od tego widoku, co wzmagało niezgodę Heksy na bycie anulowaną. Zbliżanie się do siebie i oddalanie powtarzało się podobnie jak zbliżanie i oddalanie z meżczyzną, ja zaś mogłam się stać uczestniczką obserwacji, a głos, który mogła słyszeć i ja i ona, był raczej trzecim głosem, ani moim, ani jej. Gdy pewnego dnia opisywała wstyd, jaki czuje, gdy widzi siebie taką sauté, rozumiałam ten wstyd nie jak zawstydzenie, ale raczej jak silne odczucie prawdziwej siebie. Zmagała się z tym, czy podoba się jej to co widzi i kiedy z mocą w głosie, co było u niej rzadkie, powiedziała, że taka chce być i taka jest i taką siebie lubi, mnie przeszedł dreszcz. To odczucie, którego silna zmysłowa komponenta nie dała się ukryć przed moim własnym wstydem, natychmiast była dla mnie znakiem rezonansu między nami. Etna weszła na wyboistą drogę życia, wypłynęła na otwarte morze i nie dryfuje już w nieruchomym jeziorze. Ani wrzucenie Heksy do wulkanu, ani spalenie jej na stosie nie uczyni nikogo zdrowym na umyśle, a raczej takie działania właśnie uwalniają okrutnego potwora rodem ze Świętej Inkwizycji. Etna rozpoczęła proces doświadczalnia uznawania tego, co uważa za brzydkie w niej, a także tego, co bolesne w życiu. Ten ból związany jest niejednokrotnie z różnicą między pragnieniem, a odpowiedzią świata. Gdy udaje jej się uznać, że świat nie chce intencjonalnie uznać jej pragnień, tylko taki jest, zobaczy, że to właśnie, jaki jest, zależy w ogromnym stopniu od tego, jak na niego patrzy, z której strony go ogląda, a także kiedy to robi. Zebranie licznych doświadczeń własnych, a także wzbogacenie ich o doświadczenia innych, pozwala na uznanie jego różnorodności, jako będących w kontakcie, a nie w kawałkach. To bycie on-line z granicą poznania.
„Ataki na funkcję alfa, wzbudzane przez nienawiść lub zawiść niszczą zdolność pacjenta do nawiązania świadomego kontaktu ze sobą lub innymi jako żywymi obiektami”[5]. To zdanie Biona trafnie opisuje sytuację Etny, dla której trudnością było nawiązywanie kontaktu z tym, co żywe, o czym często wspominała mówiąc, że nic nie czuje. Kiedy zawodzi funkcja α, nie powstają elementy α, wrażenia zmysłowe i doznania nie mogą być przechowywane i przetwarzane w umyśle, ale pozostają w postaci elementów β. Wówczas wrażenia, naoczności, wszystko to, co się jawi, a więc elementy zmysłowe, wydają się być rzeczami samymi w sobie, noumenami. Bion mówi, że pozostają niezmienione, a więc doznanie wydaje się być rzeczą samą w sobie; jeśli nie działa funkcja α, nie ma pracy marzenia sennego. Gdy niemowlę obdarzone zostaje mlekiem, ale za sprawą lęku zablokowany jest swobodny przepływ miłości i rozumienia, wtedy nie rozwija się w dziecku funkcja α we właściwym stopniu. Ma to miejsce również w codziennym doświadczeniu nas wszystkich. Gdy doznajemy różnorodnych wrażeń, w pierwszym kontakcie mają one postać elementów β. Mylimy doznania, nasze osobiste wrażenia, z rzeczami samymi w sobie. Niejednokrotnie osoba nie doznająca psychozy jest ofiarą tej pomyłki, nie raz nie dokonuje refleksji, nie śni i nie przetwarza doznań we wspomnienia, które nadają się do myślenia o świecie i własnym w nim istnieniu. „Lęk przed śmiercią z powodu braku elementów niezbędnych do życia skłania do powrotu do ssania. Powstaje rozszczepienie pomiędzy zaspokojeniem fizycznym i psychicznym”[6]. Kiedy pewnego dnia rozmawiałam z Etną o jej samodzielności w terapii, wystraszyła się, że chcę zakończyć terapię. Moment przestrachu, że utraci moje zrozumienie, obecność, miłość, cofnął ją do pozycji, w której znowu nie mogła myśleć i czuć, ponownie powiedziała, że czuje tylko pustkę. Gdy jesteśmy w silnym lęku, wszystkich nas zawodzi funkcja α, zaatakowany zostaje umysł, a pozostaje jedynie ciało i wrażenia z niego płynące, a wówczas nie jesteśmy w stanie odróżnić rzeczy samej w sobie od wrażenia, jakie na nas wywiera. Nie powstaje wówczas również przepuszczalna bariera pomiędzy świadomością i nieświadomością (Bionowska bariera kontaktu). Doznania wydają się być rzeczami, ponieważ nie dochodzi do śnienia doznań, wyobrażenia rzeczy czy obiektu w umyśle, nie ma miejsca na nieobecność przedmiotu, jego perspektywiczność, czy procesualność własnego poznania. Doświadczenia człowieka potrzebują być umieszczone w tle, żeby móc z nich korzystać, jak ze wspomnień, muszą mieć postać elementów α. Gdy elementy te tworzą spójną całość, utworzona zostaje bariera kontaktu, która będąc przepuszczalna, pozwala na świadome przywołanie doświadczonych przeżyć, a pozostanie nieświadomymi tych przeżyć, które w tym momencie nie wydają się być pomocne. Kiedy osoba przeżywa doznania jako istnienie rzeczy, wtedy świat staje się zagrażający, jak wtedy gdy uczucie związane z frustracją, nieobecnością matki/piersi/mleka dla niemowlęcia tworzy „złą pierś”. Tak konkretny świat jest przerażający, a każde myślenie i czucie takiego świata, staje się coraz bardziej zagrażające. Stąd przekonanie Etny i wielu z nas, że nad pewnymi sprawami lepiej nie rozmyślać (np. o kryzysie klimatycznym, albo o działaniach rządu na granicy z Białorusią).
Frustracja jest znośna, gdy uznamy różnicę między fenomenem a noumenem, kiedy funkcja α działa, można śnić i przetwarzać wrażenia zmysłowe w elementy myśli. Gdy nie odróżniamy mleka od miłości, budynku od domu, to znaczy „house” od „home”, pędzimy ku zaspokojeniu pragnień, które mogłyby pozostać pohamowane i ujęte przez funkcje życia psychicznego. Gdy okaże się, że pohamowanie pragnienia nie pozbawi nas życia, pragnienie to nie jest już tak pilne. Próba zaspokojenia wielkościowych zapędów ludzkich, większego komfortu życia bez niewygody, zapędów do panowania nad światem i nieśmiertelności, prowadzi do samobójstwa. Podobnie chęć opanowania obiektu miłości, zagarnięcie drugiego człowieka na własność i nie odróżniania jego samego od osobistego wrażenia na jej temat, prowadzi do ciągłej udręki i jeszcze większej frustracji. Chęć posiadania obiektu miłości na własność oraz totalnej miłości, a więc uznania nas za idealnych, wymaga ukrycia przed nami innych sił, słabości i braków. Kiedy my, jako terapeuci, wpadamy w pułapkę własnego intelektu myśląc, że wiemy, co jest zdrowe, a co nie, nie szanujemy odrębności pacjenta, jego podmiotowości, wolności decydowania o sobie i o tym, co dla niego dobre, a co dla niego i według niego jest złe, stajemy się apodyktycznym władcą, predestynujemy do boskości. To pacjent jest źródłem wiedzy o swoich przeżyciach, a nasze odczucia zwane przeciwprzeniesieniowymi nie nabierają wartości Prawdy tylko dlatego, że czujemy je właśnie my. Również te uczucia tylko mamy i możemy je oglądać, dzielić się obserwacją ich z pacjentem, ale nie wiemy, ile z nich pochodzi od pacjenta samego w sobie, a ile z naszego sposobu postrzegania go, ile z naszych osobistych wulkanicznych kawałków. Jak nauczyciel jogi, który prezentuje uczniom asany w lustrzanym odwróceniu (lewa strona ciała staje się prawą), dostosowuje się do percepcji ucznia, tak my w gabinetach próbujemy ująć w kształt ich osobistą perspektywę. Podobnie jak kozetka ma być miejscem dla wrażeń pacjenta, tak funkcją α jest ich ujęcie w postać obrazów i myśli tych zmysłowych doznań, a nie nadawaniem kształtu jego doznaniom i uczuciom. W każdym z nas drzemią Heksy, które mają moc niszczenia, ale i budowania, a to do czego posłużą, nie zawsze zależy od nas. To świadomość tej granicy oraz dostęp do cudzych doświadczeń, dzięki umiejętnościom empatii właśnie, a więc umiejętności ujęcia doznań w formie obrazu/myśli w umyśle, użycie funkcji α, może uratować niejednego pacjenta, ale i nas samych – przed szaleństwem. Gdy ulegamy złudzeniu, że ktoś posiada na własność Prawdę o rzeczy samej w sobie, pozwalamy się zahipnotyzować, uwalniając się od odpowiedzialności, poruszamy się po równi pochyłej w przepaść. Obecnie uznajemy, w makroskali, że to koncerny, rządy, biznesmeni, tytani władzy, posiadają jedyną moc, a w mikroskali nasi analitycy. Kiedy z lęku przed przytłaczającym ogromem zagrożenia umywamy ręce od odpowiedzialności, uszkadzamy własną funkcję α, nie myślimy o tym, czego doznajemy jako o osobistym doświadczaniu świata i cofamy się do odczuć zmysłowych (cielesnych) jako oderwanych od umysłowego ich obrazu.
„Potrzeba miłości, rozumienia i rozwoju psychicznego jest obecnie usuwana jako niemożliwa do zaspokojenia, a jej miejsce zajmuje poszukiwanie komfortu materialnego. Ponieważ potrzeba komfortu materialnego ulega wzmocnieniu, potrzeba miłości pozostaje niezaspokojona i przybiera postać roszczeniowej i niewłaściwie ukierunkowanej zachłanności”[7]. W ten sposób Bion pisał o niemowlęciu, które z lęku niszczy możliwość rejestracji uczuć, a więc niszczy własne życie psychiczne. Zdaje się, że robimy dokładnie to samo jako ludzkość, zanurzając się w materialnych zaspokojeniach, wygodach życia w cywilizacji zachodu, a przerażenie katastrofą klimatyczną przekracza zdolność pomieszczania w umyśle, co nasila atak na myślenie. Każdy z nas wydaje się tak mały wobec ogromu zagrożenia, że decydujemy się nie rozmawiać, nie myśleć i nie czuć czym dla nas jest Matka Ziemia. Wsysamy się w jej soki, jak niemowlę w pierś matki, chcemy mieć ją na własność tak, jakby była samym mlekiem, nie dając miłości, ukojenia i zawierania nas. Z lęku przed frustracją związaną z rezygnacją z wygód cywilizacyjnych, nie wytwarzamy funkcji α, tracimy płynny kontakt z granicą naszego poznania, border-on-line jest niemożliwe, swobodny przepływ między świadomością i nie, jest zablokowany. Oddając władzę i odpowiedzialność tym, których uznajemy za większych, umywamy ręce i biernie patrzymy na rozpad. To tworzy podział na wielkich i małych, wiedzących i nie, w mocy i bezradnych, nadludzkich i zwyczajnych, wielkich umysłów i marnych ciał. To pęd ku szaleństwu i rozpadowi. Gdy zobaczymy, że to właśnie połączenie, bycie on-line, przenikanie tych światów, filozofia jogi jest rozwiązaniem, wtedy uznamy, że nie warto dać się zahipnotyzować, ani hipnotyzować innych. Tylko gdy usłyszymy i własny głos i cudzy, możemy stworzyć trzeci głos, głos Unisono. Nie jest to wizja sielanki, idealnego świata, który proponują nam współcześni hipnotyzerzy, ale świat niedoskonały, za to wypełniony czuciem i życiem. To w tej frustracji, nieobecności zaspokojenia pragnień zmysłowych, tworzy się myślenie, czucie w szerokim sensie, zawierające i ciało i duszę. To właśnie pozwala zbudować bogatą psychikę z przenikalną barierą kontaktu między świadomością a nieświadomością. Jak powiedział Thomas Ogden w rozmowie z Riccardo Lombardim: „Bion postrzegał nieświadomy umysł jako siedzibę najbogatszej formy myślenia, w którą istoty ludzkie są w stanie się zaangażować”[8]. Ta niezwykle bogata przestrzeń nieświadomości jest taką wówczas, gdy mamy do niej ograniczony, ale swobodny dostęp. Bariera pomiędzy nieświadomością a świadomością potrzebuje mostu, połączenia, które zapewnia przejście, ale zarazem je ogranicza. Border-on-line to właśnie taki most, który pozwala człowiekowi w bezpieczny, stabilny sposób na kontakt z bezkresną nieświadomością. Lombardi mówi o pracy psychoanalitycznej, która umożliwi „budowę mostu komunikacji między nieskończonością a skończonością”, a także „między świadomością a nieświadomością”, który pozwala rozpoznać momenty, w których umysł przyciągany jest do nieskończoności, ale nie jest nią przytłoczony, dzięki rozpoznaniu granic. Za pomocą materiału klinicznego Lombardi ilustruje, jak nieświadomość jest obecna w otwarciu na kontakt z doznaniami cielesnymi, których nie może rozwiązać świadomy umysł (świadomy akt mentalny), a może jedynie tolerować ich niepokojące zabarwienie. Thomas Ogden mówi o tym tak: „..tajemnica i nieprzeniknioność nieskończoności wchodzi w dialektyczne napięcie z asymetrycznym aspektem nieświadomego umysłu”. Psychoanalitycy ci podjęli rozważania nad ruchem między świadomością i nieświadomością, a także pokazali jak nieświadomość analityka włączana jest w pracę analityczną . Współpraca świadomych z nieświadomymi aspektami umysłu jest mostem dla ludzkiego poznania. Pozwala na doświadczanie nieskończoności, niepokojącego stanu szaleńczej bezkształtności, dając jej kres, wyznaczając granicę, której uchwycenie osadza w rzeczywistości. Kiedy przepływ jest swobodny, można tworzyć, pisać, płynąć w bezkres. Aby się nie utopić w tym stanie nieskończoności rozwoju, dokończyć tekst, który piszemy, potrzebujemy wyznaczyć kres, poczuć Ziemię pod stopami. To właśnie jest bycie border-on-line, które nieuchronnie wiąże się z pozostawieniem i uznaniem wielu niedopowiedzeń, wielu niejasności i nieujawnionych tajemnic.
[1] I. Calvino, Niewidzialne miasta, przeł. A. Kreisberg, Państwowy Instytut Wydawniczy Warszawa 2023, s. 196.
[2] M. Merleau-Ponty, Fenomenologia percepcji, przeł. M. Kowalska i J. Migasiński, Fundacja Aletheia, Warszawa 2001, s. 336.
[3] B.K.S. Iyengar, Joga, przeł. S. Bubicz, PWN, Warszawa 1990, s. 15
[4] Madadev Dasai Gita according to Gandhi, Tamże.
[5] W.R. Bion, Uczenie się na podstawie doświadczenia, przeł. D. Golec, Oficzyna Ingendium, Warszawa 2021, s.40.
[6] Tamże. S. 41.
[7] Tamże s. 42.
[8] R. Lombardi, Formless Infinity: Clinical Explorations of Matte Blanco and Bion, Routledge, London 2015.